Dalej, wciąż dalej w stos, w wielką hałdę żużlu, okno na krańce czasu i przestrzeni, gdzie w końcu nic już nie można zobaczyć... Szedłem w jednym z moich ciał pomiędzy ścianami wiecznie w ogniu i nigdy nie wypalonymi. Szedłem ku dźwiękowi głosu czytającego z Księgi Węża Zawieszonego na Drzewie Materii. W końcu dotarłem do groty otwartej na ciemność, do coraz szerszych półkoli żałobników zwróconych twarzami ku czytającemu i ku katafalkowi, na którym stanął. Swayvill leżał wewnątrz, okryty czerwonymi kwiatami rzucanymi na ciało, czerwone świece migotały na tle Otchłani, kilka kroków za zebranymi. Zatem pod ścianą hali, słuchając Bancesa z Amblerash, Najwyższego Kapłana Węża jego słowa zdawały się rozbrzmiewać tuż obok, gdyż dobra jest akustyka Chaosu. Znalazłem miejsce w pustym łuku siedzeń, gdzie każdy, kto się obejrzy, z pewnością mnie zauważy. Szukałem znajomych twarzy Darę, Mandora i Tubble'a dostrzegłem w pierwszym rzędzie, co oznaczało, że mają asystować Bancesowi, zsuwając trumnę w wieczność, gdzie rodzi się czas. A w mym rozdartym sercu przypomniałem sobie ostatni pogrzeb, w jakim uczestniczyłem: Caine'a w Amberze, nad brzegiem morza. I znowu pomyślałem o Bloomie i o tym, jak błądzą myśli przy takich okazjach.
      Rozejrzałem się. Jurta nie było widać, Gilva z Hendrake siedziała o kilka rzędów niżej. Przeniosłem wzrok na głęboką czerń poza Krawędzią. Miałem wrażenie, jakbym spoglądał w dół, nie na zewnątrz... jeśli takie określenie w ogóle ma tutaj sens. Od czasu do czasu dostrzegałem migające punkty światła czy przetaczające się kłęby. Służyły mi jako rodzaj testu Rorschacha na wpół drzemałem przed obrazami mrocznych motyli, chmur, par twarzy... Wyprostowałem się nagle, niepewny, co wyrwało mnie z zadumy.
      To była cisza. Bances zakończył czytanie. Już miałem się pochylić i szepnąć coś do Gilvy, kiedy Bances rozpoczął Zawierzenie. Ze zdziwieniem odkryłem, że pamiętam wszystkie odpowiedzi.
      Kiedy narastał dźwięk modlitwy, zobaczyłem, że Mandor podnosi się, a za nim Dara i Tubble. Podeszli do kapłana i zajęli miejsca przy trumnie: Dara i Mandor u jej stóp, Tubble i Bances u głowy. Ministranci zaczęli gasić świece, aż pozostała tylko jedna, wielka, przy samej Krawędzi. W tym momencie wszyscy wstali.
      Oświetlenie poprawiał niesamowity jak zawsze blask płomiennych mozaik, zatopionych w ścianach po obu stronach. Widziałem ruch w dole, gdy ucichły głosy.
      Cztery postacie pochyliły się lekko, zapewne łapiąc uchwyty trumny. Potem wyprostowały się i ruszyły do Krawędzi. Gdy tylko minęli świecę, stanął przy niej ministrant. Miał zgasić ostatni płomyk, kiedy szczątki Swayvilla zostaną zawierzone Chaosowi.
      Zostało jeszcze sześć kroków. Trzy. Dwa... Bances i Tubble przyklęknęli na brzegu, układając trumnę w wyżłobieniu kamiennej posadzki. Bances zaintonował końcową część rytuału. Dara i Mandor stali.
      Modlitwa dobiegła końca i usłyszałem przekleństwo. Mandor jakby poleciał do przodu, Dara odsunęła się. Zabrzmiał stuk trumny uderzającej o kamień. Dłoń ministranta sunęła już do świecy i właśnie w tej chwili zgasiła płomień. Rozległ się cichy zgrzyt, gdy trumna sunęła wyżłobieniem, kolejne przekleństwa, mroczna postać wycofała się znad Krawędzi...
      Wtedy zabrzmiał krzyk. Krępa sylwetka upadła i zniknęła. Krzyk cichł, cichł, cichł...
      Uniosłem prawą dłoń i spikardem stworzyłem bąbel białego światła, tak jak słomka tworzy mydlaną bańkę. Miała około metra średnicy, kiedy uwolniłem ją i posłałem w górę. I nagle mamrotania wypełniły całą salę. Inni obecni, mający za sobą czarnoksięską edukację, mniej więcej równocześnie rzucili swoje ulubione zaklęcia iluminacji i świątynię zalał ostry blask z dziesiątków punktowych źródeł.
      Zmrużywszy oczy, dostrzegłem Bancesa, Darę i Mandora dyskutujących w pobliżu Krawędzi. Tubble'a i szczątków Swayvilla nie było już między nami.
      Inni żałobnicy wstawali z miejsc. Ja także, pojmując, że mój czas tutaj jest teraz bardzo ograniczony.
      Przeskoczyłem nad pustyni rzędem i dotknąłem wciąż ludzkiego ramienia Gilvy.
      - Merlinie! - zawołała, odwracając się gwałtownie. - Tubble... spadł... Prawda?
      - Na to wygląda - przyznałem.
      - Co teraz będzie?
      - Muszę stąd zniknąć - odparłem. - Natychmiast!
      - Dlaczego?
      - Za chwilę ktoś przypomni sobie o sukcesji i zgniotą mnie ochroną. Nie mogę na to pozwolić. Nie teraz.
      - Dlaczego nie?
      - Nie ma czasu na wyjaśnienia. Ale chciałbym z tobą porozmawiać. Mógłbym porwać cię teraz?
      Wokół nas tłoczyli się ludzie.
      - Oczywiście... sir - odpowiedziała, najwyraźniej także przypominając sobie o sukcesji.
      - Daruj sobie - mruknąłem. Spikard wytworzył wiry energii, które pochwyciły nas i porwały.
      Przeniosłem nas do lasu metalowych drzew. Gilva rozejrzała się, nie wypuszczając mojego ramienia.
      - Panie, cóż to za miejsce? - spytała.
      - Wolałbym nie mówić - odparłem. - Z powodów, które za chwilę staną się oczywiste. Kiedy ostatnio się widzieliśmy, chciałem ci zadać jedno pytanie. Teraz mam dwa, a to miejsce wiąże się z jednym z nich. Poza tym zwykle jest tu pusto.
      - Pytaj. - Spojrzała mi w twarz. - Postaram się pomóc. Jeżeli jednak to ważne, może nie jestem najlepszą osobą...
      - Tak, to ważne. Ale nie mam czasu, żeby zorganizować spotkanie z Belissą. Chodzi o mojego ojca, Corwina.
      - Tak?
      - To on zabił Borela z Hendrake'ów podczas wojny Skazy Wzorca.
      - Tak słyszałam.
      - Po wojnie przyłączył się do orszaku króla, przybył do Dworców i negocjował Traktat.
      - Istotnie - przyznała. - Wiem o tym.
      - Zniknął wkrótce potem i nikt nie wiedział, co się z nim stało. Przez pewien czas wierzyłem, że zginął. Później jednak natrafiłem na tropy świadczące, że raczej żyje, ale został gdzieś uwięziony. Czy wiesz coś na ten temat?
      Odwróciła się nagle.
      - Jestem urażona tym, co chyba sugerujesz - oznajmiła.
      - Przykro mi - zapewniłem. - Ale musiałem spytać.
      - Pochodzę z szacownego rodu - mówiła dalej. - Przyjmujemy to, co w wojnie ześle nam los. Kiedy walka się kończy, nie wracamy już do sprawy.
      - Proszę o wybaczenie. Jesteśmy przecież spokrewnieni. Przez matkę.
      - Tak, wiem o tym. - Odwróciła się. - Czy to już wszystko, książę Merlinie?
      - Tak - potwierdziłem. - Dokąd cię odesłać? Milczała przez chwilę. Wreszcie...
      - Mówiłeś, że masz dwa pytania - przypomniała.
      - Zapomnij o tym. Zmieniłem zdanie co do drugiego. Spojrzała na mnie.
      - Dlaczego? Dlaczego powinnam zapomnieć? Ponieważ dbam o honor rodu?
      - Nie. Ponieważ ci wierzę.
      - I?
      - Do kogoś innego zwrócę się o opinię.
      - Chcesz powiedzieć, że to niebezpieczne i dlatego postanowiłeś mnie nie pytać?
      - Nie rozumiem tego, a zatem może być niebezpieczne.
      - Czy znowu chcesz mnie obrazić?
      - Boże uchowaj!
      - Zadaj pytanie.
      - Muszę ci coś pokazać.
      - Uczyń to.
      - Nawet jeśli w tym celu musimy wejść na drzewo?
      - Niezależnie od warunków.
      - Chodź za mną.
      Poprowadziłem ją do drzewa i wspiąłem się na nie - w mojej obecnej formie to wyjątkowo prosta czynność. Podążała tuż za mną.
      - Tu w górze jest przejście - uprzedziłem. - Zaraz pozwolę, żeby mnie wciągnęło. Daj mi parę sekund, żebym zdążył się odsunąć.
      Wszedłem jeszcze trochę wyżej i zostałem przeniesiony. Odstąpiłem na bok i rozejrzałem się po kaplicy. Nie zauważyłem żadnych zmian.
      Gilva stanęła obok. Słyszałem, jak gwałtownie nabiera tchu.
      - Coś podobnego - szepnęła.
      - Wiem, na co patrzę - powiedziałem. - Ale nie wiem, co widzę, jeśli rozumiesz, o co mi chodzi.
      - To sanktuarium - wyjaśniła. - Poświęcone duchowi członka królewskiego rodu Amberu.
      - Tak. Mojego ojca, Corwina - zgodziłem się. - Na to właśnie patrzę. Ale co widzę? Skąd takie miejsce w ogóle wzięło się w Dworcach?
      Wolno podeszła do ołtarza.
      - Mogę ci chyba powiedzieć - dodałem - że to nie jedyne takie sanktuarium, jakie widziałem po powrocie.
      Dotknęła głowni Grayswandira. Potem schyliła się i pod ołtarzem znalazła zapas świec. Wyjęła srebrną, wkręciła w uchwyt jednego z licznych lichtarzy, zapaliła od płonącej świecy i ustawiła obok miecza. Mruczała coś pod nosem, ale nie zdołałem rozróżnić słów.
      Kiedy znowu spojrzała na mnie, uśmiechała się.
      - Oboje dorastaliśmy tutaj - stwierdziłem. - Jak to możliwe, że ty wyraźnie wiesz o tym wszystko, a ja nic?
      - Odpowiedź jest prosta, panie - odrzekła. - Wyjechałeś zaraz po wojnie, by w dalekich krainach zdobywać wykształcenie. To sanktuarium jest oznaką czegoś, co nastąpiło po twoim wyjeździe.
      Ujęła mnie pod ramię i poprowadziła do ławki.
      - Nikt nie przypuszczał, że możemy przegrać tę wojnę - powiedziała. - Chociaż od dawna było wiadomo, że Amber będzie groźnym przeciwnikiem.
      Usiedliśmy.
      - Po wojnie wybuchły niepokoje - mówiła dalej. - Krytykowano politykę, która doprowadziła do niej i do traktatu. Jednak żaden ród czy ich grupa nie miały szans na zwycięstwo z królewską koalicją. Znasz przecież konserwatyzm Lordów Krańca. O wiele, wiele więcej by trzeba, aby zjednoczyć większość przeciwko Koronie. Ich niezadowolenie znalazło więc ujście w innej formie. Rozkwitł handel pamiątkami wojennymi, pochodzącymi z Amberu. Ludzie byli zafascynowani naszymi zwycięzcami. Doskonale sprzedawały się biograficzne studia rodziny władców Amberu. Pojawiło się coś w rodzaju kultu. Wyrastały prywatne kaplice, podobne do tej i poświęcone jednemu z Amberytów, którego zalety szczególnie kogoś ujęły.
      Urwała, wpatrując się w moją twarz.
      - To wszystko nazbyt przypominało religię - podjęła. - A jedyną liczącą się religią w Dworcach była od niepamiętnych czasów Droga Węża. Dlatego Swayvill zakazał kultu Amberu i uznał go za herezję... z oczywistych politycznych powodów. To okazało się błędem. Gdyby nie zareagował, moda szybko by minęła. Oczywiście, nie wiem tego na pewno. Ale zakaz sprowadził wyznawców do podziemia, skłonił, by traktowali kult bardziej poważnie, jako działalność wywrotową. Nie mam pojęcia, ile takich kaplic znajduje się w siedzibach rozmaitych rodów. Ale ta jest oczywiście jedną z nich.
      - Niezwykłe zjawisko socjologiczne - przyznałem. - A waszą postacią kultową jest Benedykt?
      Roześmiała się.
      - Nietrudno się domyślić - zauważyła.
      - Szczerze mówiąc, mój brat Mandor opisał mi waszą kaplicę. Twierdzi, że trafił tam podczas bankietu w Hendrake i nie wiedział, gdzie się znalazł.
      Parsknęła.
      - Z pewnością chciał cię wypróbować - stwierdziła. - Przez długi czas praktyki takie były powszechnie znane. A przypadkiem wiem, że on sam jest wyznawcą kultu.
      - Naprawdę? Jak się dowiedziałaś?
      - Dawniej nie robił z tego tajemnicy... przed ogłoszeniem zakazu.
      - A kim jest jego osobisty patron?
      - To księżniczka Fiona.
      Coraz ciekawsze...
      - Pokazał ci jej kaplicę? - spytałem.
      - Tak. Przed zakazem ludzie często zapraszali przyjaciół na nabożeństwo... Gdy byli szczególnie niezadowoleni z królewskiej polityki.
      - A po zakazie?
      - Wszyscy twierdzili, że zniszczyli swoje sanktuaria. Sądzę, że wiele z nich po prostu przeniesiono za ukryte przejścia.
      - A zapraszanie przyjaciół na nabożeństwa?
      - To chyba zależy od tego, czy ma się dobrych przyjaciół. Właściwie nie wiem, jak zorganizowany jest kult Amberu. - Skinęła ręką. - Coś takiego jest nielegalne. Dobrze, że nie wiem, gdzie jesteśmy.
      - Chyba tak - przyznałem. - Czy wiesz, jaki jest związek między obiektem kultu a rzeczywistą osobą? Moim zdaniem Mandor naprawdę żywi jakieś uczucia wobec Fiony. Spotkali się, wiesz, a ja byłem przy tym i widziałem. Ktoś inny, kogo znam, ukradł i umieścił w sanktuarium przedmiot należący do jego... patrona? I to... - Wstałem, podszedłem do ołtarza i ująłem miecz Corwina. - To jest prawdziwe. Oglądałem Grayswandira z bliska, dotykałem go, trzymałem. To on. Do czego zmierzam: mój ojciec zaginął, a kiedy ostatni raz go widziałem, nosił tę klingę. Czy uwięzienie patrona byłoby zgodne z założeniami kultu?
      - Nigdy o czymś takim nie słyszałam - zapewniła. - Ale nie widzę przeciwwskazań. Wielbi się przecież ducha danej osoby. Nie ma powodów, żeby samej osoby nie uwięzić.
      - Albo zabić?
      - Albo zabić - zgodziła się.
      Odwróciłem się od ołtarza.
      - Zatem, choć to fascynujące, nie pomaga mi w poszukiwaniach.
      Ruszyłem do niej, idąc po tym, co musiało być reprezentacją Amberu, stylizowaną jak rysunek na kaukaskich dywanach - w czarnych i białych kafelkach, z mozaiką Chaosu daleko po prawej stronie.
      - Musiałbyś spytać osobę odpowiedzialną za sprowadzenie tu miecza - oświadczyła wstając.
      - Spytałem już osobę, którą uważałem za odpowiedzialną. Nie uzyskałem zadowalającej odpowiedzi.
      Wziąłem ją pod ramię i skierowałem w stronę przejścia na drzewo. Nagle znalazła się bardzo blisko.
      - Chcę służyć nowemu królowi, jak tylko potrafię - zapewniła. - I chociaż nie mogę przemawiać w imieniu całego rodu, jestem przekonana, że Hendrake'owie pomogą ci wywrzeć nacisk na osobę odpowiedzialną.
      - Dzięki - rzuciłem, gdy się objęliśmy. Jej łuski były chłodne. Jej kły rozerwałyby moje ludzkie ucho, lecz w demonicznej formie tylko pieściły. - Zwrócę się do ciebie, jeśli będę potrzebował pomocy w tej sprawie.
      - Zwróć się do mnie i tak.
      Przyjemnie było ją obejmować i być obejmowanym. Tym się zajmowaliśmy, gdy dostrzegłem ruch w okolicy przejścia.
      - Merlinie!
      - Glait!
      - Isstotnie. Dosstrzegłam, że idziesz tutaj. W ludzkiej czy demonicznej formie, małego czy dorossłego, zawsze cię poznam.
      - Co to jest, Merlinie? - zdziwiła się Gilva.
      - Stara przyjaciółka - wyjaśniłem. - Glait, poznaj Gilvę. I vice versa.
      - Miło mi. Przyszłam cię osstrzec, że ktoś się zbliża.
      - Kto?
      - Księżna Dara.
      - Ojej! - zawołała Gilva.
      - Domyślasz się, gdzie jesteśmy - zwróciłem się do niej. - Zachowaj to dla siebie.
      - Cenię swoją głowę, panie. Co robimy?
      - Glait, do mnie - rzuciłem.
      Klęknąłem i wyciągnąłem rękę. Wsunęła się i ułożyła wygodnie. Wstałem i drugą ręką chwyciłem Gilvę. Wysłałem do spikardu nakaz woli.
      I zawahałem się.
      Nie miałem pojęcia, gdzie jesteśmy - naprawdę, fizycznie, w sensie geograficznym. Przejście może człowieka przerzucić za ścianę albo tysiące kilometrów od punktu początkowego... albo gdzieś w Cień. Skoro nie chcemy korzystać z przejścia, trochę potrwa, nim spikard zdoła określić naszą pozycję i znaleźć drogę powrotną. Byłem pewien, że za długo.
      Mógłbym go wykorzystać i uczynić nas niewidzialnymi. Obawiałem się jednak, że czarnoksięskie zmysły matki wykryją naszą obecność na poziomach wykraczających poza czysto wizualne.
      Stanąłem przed najbliższą ścianą i zmysłami sięgnąłem poza nią, wzdłuż linii siły spikarda. Nie znajdowaliśmy się pod wodą, nie dryfowaliśmy po morzu lawy ani w ruchomych piaskach. Miałem wrażenie, że otacza nas las.
      Wobec tego podszedłem do ściany i przemieściłem nas.
      Po kilku krokach, pośrodku cienistej polany, obejrzałem się za siebie. Zobaczyłem porośnięte trawą zbocze wzgórza. Żaden śpiew nie dobiegał z głębi. Staliśmy pod błękitnym niebem, a pomarańczowe słońce zbliżało się do szczytu swej drogi. Wokół rozbrzmiewały głosy ptaków i brzęczenie owadów.
      - Szpik! - zawołała Glait, odwinęła się z mojego ramienia i zniknęła w trawie.
      - Nie odchodź daleko! - syknąłem, starając się nie podnosić głosu. Odszedłem z Gilvą od wzgórza.
      - Merlinie - powiedziała. - Jestem przerażona tym, czego się dowiedziałam.
      - Jeśli ty nikomu nie powiesz, to ja też nie - zapewniłem. - A gdybyś wolała, to zanim odeślę cię z powrotem na pogrzeb, mogę usunąć ci z pamięci te wspomnienia.
      - Nie. Pozwól mi je zachować. Może nawet będę żałować, że nie mam ich więcej.
      - Wyliczę pozycję i odeślę cię, zanim ktoś zauważy, że zniknęłaś.
      - Zaczekam z tobą, aż twoja przyjaciółka skończy polowanie.
      Oczekiwałem niemal, że powie „...na wypadek, gdybym miała cię już więcej nie zobaczyć". W końcu Tmer i Tubble zjechali już z tej zawsze śmiertelnej spirali. Ale nie. Gilva była skromną, dobrze wychowaną panienką-wojownikiem i miała już ponad trzydzieści nacięć na głowni swojego miecza, o czym się później dowiedziałem. To nie w jej stylu, żeby stwierdzać nieprzyjemną oczywistość w obecności potencjalnego przyszłego władcy.
      Glait wróciła po odpowiednio długim czasie.
      - Dziękuję, Gilvo - powiedziałem. - Teraz odeślę cię na pogrzeb. Gdyby ktoś widział nas razem i chciał wiedzieć, gdzie jestem, powiedz, że się ukrywam.
      - Jeśli potrzebujesz kryjówki...
      - Może potem odezwę się jeszcze - przerwałem jej i przeniosłem z powrotem do świątyni na skraju wszystkiego.
      - Dobre gryzonie - zauważyła Glait, gdy rozpocząłem przemianę w stronę człowieczeństwa (zawsze łatwiej mi to przychodzi niż przemiana w demona).
      - Chcę cię posłać do galerii rzeźb w Sawall - oznajmiłem.
      - Dlaczego tam, Merlinie?
      - Żebyś na mnie czekała. Żebyś sprawdziła, czy nie spotkasz świadomego kręgu światła. Gdyby tak, żebyś zwróciła się do niego jako Ghostwheela i powiedziała, żeby zjawił się u mnie.
      - Gdzie cię znajdzie?
      - Tego nie wiem, ale on jest dobry w takich poszukiwaniach.
      - Poślij mnie więc. A jeśli nie zje cię coś większego, wróć którejś nocy i opowiedz mi sswoją hisstorię.
      - Na pewno.
      Wystarczył moment, by zawiesić Glait na jej drzewie. Nigdy nie wiedziałem, kiedy żartuje. Gadzi humor jest zdecydowanie dziwaczny.
      Przywołałem świeże ubranie i odziałem się w szarość i fiolet. Sprowadziłem też sobie długą i krótką klingę.
      Zastanawiałem się, co robi mama w kaplicy, ale uznałem, że lepiej jej nie szpiegować. Uniosłem spikard, przyjrzałem mu się i zrezygnowałem. Nie ma sensu przenosić się teraz do Kashfy, skoro nie wiem, ile czasu minęło ani czy Luke nadal tam przebywa. Wyjąłem Atuty, które miałem w żałobnym stroju. Wyszukałem kartę Luke'a, skupiłem się... Po krótkiej chwili zrobiła się zimna i nastąpił kontakt.
      - Słucham? - powiedział. - To ty, Merle?
      Równocześnie jego wizerunek zafalował i zmienił się. Zobaczyłem, że jedzie konno przez częściowo zniszczoną, częściowo normalną okolicę.
      - Tak - potwierdziłem. - Widzę, że opuściłeś już Kashfę.
      - Zgadza się. Gdzie jesteś?
      - Gdzieś w Cieniu. A ty?
      - Niech mnie diabli, jeżeli wiem. Od paru dni podążamy za tą czarną dróżką. Mogę tylko powtórzyć: gdzieś w Cieniu.
      - Znalazłeś ją?
      - To Nayda. Ja niczego nie widziałem, ale ona mnie prowadziła. W końcu zobaczyłem szlak. Świetny tropiciel z tej małej.
      - Jest teraz z tobą?
      - Tak. Mówi, że zmniejszamy dystans.
      - W takim razie lepiej mnie przeciągnij.
      - Chodź.
      Wyciągnął rękę. Chwyciłem ją, postąpiłem o krok, puściłem i ruszyłem obok niego. Za nami biegł juczny koń.
      - Witaj, Naydo! - zawołałem.
      Jechała obok Luke'a, z drugiej strony. Przed nią, trochę z prawej, jakaś posępna figura dosiadała czarnego rumaka.
      Nayda uśmiechnęła się.
      - Dzień dobry, Merlinie.
      - A może Merle?
      - Jak sobie życzysz.
      Postać na czarnym koniu odwróciła się i spojrzała na mnie. Powstrzymałem śmiertelny cios, wysłany przez spikard odruchowo i tak szybko, że sam się przestraszyłem. Powietrze między nami pociemniało i zabrzmiał zgrzytliwy dźwięk, jakby samochód wjeżdżał na krawężnik, by uniknąć zderzenia.
      To był wielki, jasnowłosy sukinsyn. Miał na sobie żółtą koszulę, czarne spodnie, czarne buty i masę rozmaitej broni. Na szerokiej piersi podskakiwał medalion z Lwem rozrywającym Jednorożca. Kiedy tylko widziałem tego człowieka albo słyszałem o nim, zawsze robił coś paskudnego, a raz niemal zabił Luke'a. Był najemnikiem, wcieleniem Robina Hooda z Eregnoru i zaprzysięgłym wrogiem Amberu - nieślubnym synem zmarłego władcy, Oberona. O ile wiem, w granicach Złotego Kręgu wyznaczono cenę za jego głowę. Z drugiej strony jednak, on i Luke przyjaźnili się od lat i Luke przysięgał, że nie jest taki zły. Był to mój wuj Dalt miałem wrażenie, że gdyby poruszył się zbyt szybko, napięte mięśnie porwałyby mu koszulę.
      - Pamiętasz chyba mojego doradcę wojskowego, Dalta - powiedział Luke.
      - Pamiętam - odparłem.
      Dalt obserwował ciemne linie w powietrzu między nami. Rozwiały się niby dym. Wtedy chyba nawet lekko się uśmiechnął.
      - Merlin - oświadczył. - Syn Amberu, książę Chaosu, człowiek, który wykopał mi grób.
      - Co to znaczy? - zdziwił się Luke.
      - To taki konwersacyjny gambit - wyjaśniłem. - Masz dobrą pamięć, Dalt... do twarzy.
      Parsknął.
      - Trudno zapomnieć grób, który otwiera się pod nogami. Ale nie toczę z tobą walki, Merlinie.
      - Ani ja z tobą... teraz.
      Burknął coś, ja odburknąłem i uznałem, że zostaliśmy sobie przedstawieni. Zwróciłem się do Luke'a.
      - Czy sama ścieżka sprawia wam jakieś kłopoty? - spytałem.
      - Nie. Nic podobnego do tych historii, jakie słyszałem o Czarnej Drodze. Czasem wygląda dość ponuro, ale nic nam jeszcze nie zagroziło. - Spojrzał w dół i zaśmiał się. - Naturalnie, ma tylko parę metrów szerokości. I jak dotąd to najszersze miejsce.
      - Mimo wszystko... - mruknąłem. Wytężyłem zmysły i logrusowym wzrokiem przyjrzałem się jej emanacjom. - Sądzę, że coś mogło was zaatakować.
      - Chyba mieliśmy szczęście - stwierdził.
      Nayda parsknęła śmiechem, a ja poczułem się głupio. Obecność ty 'igi równie skutecznie jak moja tłumiła groźne wpływy drogi Chaosu w dziedzinę Porządku.
      - Rzeczywiście, sprzyjało wam - przyznałem.
      - Będzie ci potrzebny koń, Merle - zauważył.
      - Raczej tak.
      Obawiałem się wzywania magii Logrusu, by nie zwracać na siebie jego uwagi. Przekonałem się jednak, że w podobny sposób można użyć spikarda. Przesłałem do niego swe życzenie, sięgnąłem daleko, jeszcze dalej, nastąpił kontakt, przywołanie...
      - Zaraz tu będzie - oznajmiłem. - Wspomniałeś, że ich doganiamy.
      - Tak twierdzi Nayda - wyjaśnił. - Jest zadziwiająco silnie związana z siostrą. Nie wspominając o wyczuleniu na samą ścieżkę. I wie sporo o demonach - dodał.
      - Czy powinniśmy się ich obawiać? - spytałem ją.
      - To wojownicy Chaosu w demonicznych formach porwali Coral - odpowiedziała. - Zmierzają chyba do wieży przed nami.
      - Jak daleko przed nami?
      - Trudno powiedzieć, ponieważ przecinamy cienie.
      Szlak znaczyła poczerniała trawa podobny efekt wywoływał u wszystkich krzewów i drzew, które wyciągały nad nim gałęzie. Wił się teraz pomiędzy wzgórzami. Schodziłem z niego i wracałem za każdym razem okolica zdawała się jaśniejsza i cieplejsza. Ścieżka miała tu takie działanie, choć w okolicach Kashfy była prawie niewidzialna - to dowód, jak daleko zapuściliśmy się w dziedzinę Logrusu.
      Za kolejnym zakrętem szlaku, z prawej strony, usłyszałem rżenie. - Przepraszam - rzuciłem. - Przyszła dostawa.
      Zbiegłem ze ścieżki i wkroczyłem w zagajnik drzew o owalnych liściach. Tupanie i parskania dobiegały do mnie gdzieś z przodu. Cienistymi dróżkami podążałem za głosem.
      - Zaczekaj! - krzyknął Luke. - Nie powinniśmy się rozdzielać. Jednak drzewa rosły gęsto i niełatwo przejechałby tędy jeździec na koniu.
      - Nie martw się! - wrzasnąłem i ruszyłem dalej.
      ...I właśnie dlatego znalazł się w tym miejscu.
      W pełni osiodłany, z uzdą wplątaną w gęste liście, przeklinał w końskiej mowie, szarpał głową na boki, walił kopytami o ziemię. Stanąłem i patrzyłem.
      Być może sprawiłem wrażenie, że wolałbym raczej włożyć adidasy i pobiec przez Cień niż jechać na grzbiecie zwierzęcia doprowadzonego niemal do szaleństwa przez zachodzące zmiany. Albo pojechać na rowerze. Czy skakać na żabiej lasce.
      To wrażenie nie byłoby całkiem błędne. Rzecz nie w tym, że nie umiem nimi kierować. Chodzi o to, że nigdy ich specjalnie nie lubiłem. To fakt, nie korzystałem z takich cudownych koni jak Morgenstern Juliana, Gwiazda taty czy Glemdenning Benedykta, które pod względem długości życia, siły i wytrzymałości były wobec normalnych koni tym, czym Amberyci wobec mieszkańców większości cieni.
      Rozejrzałem się, ale nie zauważyłem rannego jeźdźca.
      - Merlinie! - usłyszałem wołanie Luke'a, ale obiekt mojej uwagi znajdował się o wiele bliżej. Podszedłem ostrożnie, żeby nie spłoszyć go bardziej. - Nic ci się nie stało?
      Wysłałem zamówienie na konia. Każda pociągowa szkapa by się nadała, żeby dotrzymać kroku moim towarzyszom.
      Znalazłem jednak zwierzę absolutnie cudowne, w czarne i pomarańczowe pasy, jak tygrys. Przypominał tym Glemdenninga z jego czerwono-czarnymi pasami. A że nie wiedziałem, skąd pochodzi wierzchowiec Benedykta, chętnie uznałem, że jest to kraina magii. Podszedłem wolno.
      - Merle! Co się dzieje?
      Nie chciałem krzyczeć w odpowiedzi, żeby nie straszyć biednego zwierzaka. Delikatnie położyłem mu dłoń na szyi.
      - Już dobrze - powiedziałem. - Lubię cię. Uwolnię cię i zostaniemy przyjaciółmi. Zgoda?
      Nie spieszyłem się z wyplątywaniem uzdy. Drugą ręką gładziłem jego szyję i barki. Wolny, nie odskoczył, ale jakby mi się przyglądał.
      - Chodź. - Chwyciłem uzdę. - Tędy.
      Poprowadziłem go drogą, którą przyszedłem. Zanim wyszliśmy z lasu, uświadomiłem sobie, że naprawdę go lubię. Zaraz potem spotkaliśmy Luke'a z mieczem w dłoni.
      - Wielki Boże! - zawołał. - Nic dziwnego, że tak długo to trwało. Zdążyłeś go pomalować!
      - Podoba ci się?
      - Gdybyś kiedyś chciał się go pozbyć, dam ci dobrą cenę.
      - Chyba go nie sprzedam.
      - Jak się zwie?
      - Tygrys - odparłem bez namysłu. Potem wskoczyłem na siodło.
      Wróciliśmy na szlak, gdzie nawet Dalt zerkał na Tygrysa z czymś w rodzaju podziwu. Nayda pogładziła czarno-pomarańczową grzywę.
      - Teraz może zdążymy - powiedziała. - Jeśli będziemy się spieszyć.
      Wprowadziłem Tygrysa na ścieżkę. Pamiętając opowieść taty o wpływie Czarnej Drogi na zwierzęta, przewidywałem najrozmaitsze reakcje. On jednak nie zwracał na nic uwagi. Wypuściłem powietrze - nie zauważyłem nawet, że wstrzymuję oddech.
      - Na co zdążymy? - spytałem.
      Ustawiliśmy się w szyku: Luke na czele, Dalt za nim, po prawej, Nayda po lewej stronie ścieżki, w tyle, ja za nią, po prawej.
      - Nie wiem na pewno - odparła. - Coral nadal jest uśpiona. Ale wiem, że już jej nie wiozą. Mam wrażenie, że porywacze schronili się w wieży, gdzie szlak jest o wiele szerszy.
      - Hm... - mruknąłem. - Zauważyłaś może, jaka jest prędkość zmian szerokości na jednostkę długości tej ścieżki?
      - Studiowałam nauki humanistyczne - przypomniała mi z uśmiechem. - Nie pamiętasz?
      Odwróciła się natychmiast i spojrzała na Luke'a. Był o długość konia przed nami, wpatrzony przed siebie... choć jeszcze przed chwilą się oglądał.
      - Niech was licho! - mruknęła. - Kiedy jestem tu z wami dwoma, ciągle myślę o szkole. A potem zaczynam o tym mówić...
      - Po angielsku - dodałem.
      - Powiedziałam to po angielsku?
      - Tak.
      - Do diabła! Ratuj, gdyby się to powtórzyło, dobrze?
      - Oczywiście. To chyba dowodzi, że podobało ci się tam, chociaż wykonywałaś tylko rozkazy Dary. No i jesteś prawdopodobnie jedynym demonem, który ukończył Berkeley.
      - Tak, podobało mi się, choć nie byłam pewna, który z was jest który. To najpiękniejsze dni mojego życia, z tobą i Lukiem, w szkole. Przez całe lata usiłowałam poznać imiona waszych matek, żeby wiedzieć, którego mam chronić. Ale obaj byliście tacy skryci.
      - Mamy to chyba w genach - zauważyłem. - Miło mi było w twoim towarzystwie jako Vinty Bayle... i wdzięczny jestem za ochronę także w innych postaciach.
      - Cierpiałam - mówiła dalej - kiedy Luke rozpoczął te doroczne zamachy na twoje życie. Gdyby to on okazał się synem Dary, którego miałam ochraniać, to nie powinno być istotne. Ale było. Lubiłam was obu. Wiedziałam tylko, że obaj pochodzicie z krwi Amberu. Nie chciałam, żeby spotkała was krzywda. Najtrudniej było, kiedy wyjechałeś. Myślałam, że Luke zwabił cię w góry Nowego Meksyku, żeby cię zabić. Podejrzewałam już wtedy, że chodzi o ciebie, ale nie miałam pewności. Kochałam Luke'a. Opanowałam ciało Dana Martineza i nosiłam pistolet. Podążałam za tobą wszędzie, gdzie tylko mogłam, chociaż wiedziałam, że gdyby spróbował cię skrzywdzić, czar zmusi mnie, bym strzelała do człowieka, którego kocham.
      - Ale to ty strzeliłaś pierwsza. My tylko rozmawialiśmy przy drodze. On strzelał w samoobronie.
      - Wiem. Ale wszystko wskazywało na to, że jesteś w niebezpieczeństwie. Zabrał cię w miejsce idealne do egzekucji, w idealnym czasie...
      - Nie - przerwałem. - Twój strzał chybił, a ty wystawiłaś się na to, co nastąpiło potem.
      - Nie rozumiem, o co ci chodzi.
      - Obawiałaś się, że będziesz musiała strzelić do Luke'a. Rozwiązałaś ten problem, doprowadzając do sytuacji, gdy on cię zastrzelił.
      - Nie mogłam tego zrobić. Rzucono na mnie czar.
      - Może nieświadomie. Zatem działało tu coś silniejszego od czaru.
      - Naprawdę w to wierzysz?
      - Tak. I teraz możesz już to przyznać. Zostałaś uwolniona od zaklęcia. Matka mi o tym mówiła. Ty mi mówiłaś... tak myślę.
      Kiwnęła głową.
      - Nie wiem dokładnie, kiedy czar został zdjęty... ani jak. Ale zniknął. Mimo to w razie potrzeby nadal próbowałabym cię osłonić. To dobrze, że ty i Luke naprawdę jesteście przyjaciółmi i...
      - Więc po co te tajemnice? - wtrąciłem. - Czemu nie powiesz, że byłaś Gail? Zrobisz mu niespodziankę... miłą.
      - Nie rozumiesz? Nie pamiętasz, że ze mną zerwał? Teraz mam kolejną szansę. Wszystko się powtarza. On... bardzo mnie lubi. Boję się powiedzieć: „Jestem tą dziewczyną, z którą zerwałeś". Mógłby zacząć sobie przypominać powody i dojść do wniosku, że miał wtedy rację.
      - To bez sensu - stwierdziłem. - Nie wiem, jaki podał ci powód. Nigdy mi o tym nie wspominał. Powiedział tylko, że się pokłóciliście. Ale jestem pewien, że to pretekst. Wiem, że cię lubił. Jestem przekonany, że zerwał z tobą, ponieważ był synem Amberu, który wracał do domu, żeby wykonać pewną bardzo paskudną robotę. W tym obrazie nie mieściła się zwyczajna dziewczyna z Cienia. Zbyt dobrze odegrałaś swoją rolę.
      - Czy dlatego ty zerwałeś z Julią? - zapytała.
      - Nie.
      - Przepraszam.
      Zauważyłem, że od początku naszej rozmowy czarna ścieżka poszerzyła się o jakieś trzydzieści centymetrów. Przyszedł czas na pewne zadanie matematyczne.