Zelazny Roger - Książę Chaosu - Rozdział 08

      Luke uśmiechnął się do mnie i skrzywił na widok Jurta.
      - Gdzieś ty się podziewał?! - zawołał.
      - Byłem w Dworcach Chaosu - wyjaśniłem. - Wezwano mnie w związku ze śmiercią Swayvilla. Właśnie trwa pogrzeb. Wymknęliśmy się, kiedy się dowiedziałem, że Coral grozi niebezpieczeństwo.
      - Wiem o tym... teraz - mruknął Luke. - Ona zniknęła. Myślę, że została porwana.
      - Kiedy to się stało?
      - Przedwczoraj w nocy. Wiesz coś o tym?
      Zerknąłem na Jurta.
      - Różnica czasów - mruknął.
      - Przedstawia sobą szansę zyskania paru punktów w grze pomiędzy Wzorcem i Logrusem. Dlatego wysłano po nią agentów Chaosu. Ale chcą ją dostarczyć żywą. Nic jej nie grozi.
      - Po co jest im potrzebna?
      - Mam wrażenie, że uznali ją za idealną kandydatkę na królową w Thelbane, razem z Klejnotem Wszechmocy jako elementem jej anatomii, i całą resztą.
      - Kto ma być nowym królem?
      Poczułem, że policzki mi płoną.
      - Wiesz, ludzie, którzy tu po nią przybyli, zaplanowali tę posadę dla mnie.
      - Gratuluję! - zawołał. - Nie będę jedyny, który tak świetnie się bawi.
      - Nie rozumiem.
      - Ta królewska fucha nie jest warta złamanego szeląga. Żałuję, że w ogóle dałem się wciągnąć w ten interes. Wszyscy mają do ciebie ważne sprawy i wiecznie zajmują czas, a nawet jeśli nie, ktoś zawsze chce wiedzieć, gdzie się podziewasz.
      - Do diabła, przecież dopiero co się koronowałeś. Przyzwyczaisz się z czasem.
      - Dopiero? To już ponad miesiąc!
      - Różnica czasów - powtórzył Jurt.
      - Chodźcie. Postawię wam filiżankę kawy - zaproponował Luke.
      - Masz tu kawę?
      - Wymagam jej, chłopie. Tędy. Wyprowadził nas na korytarz, skręcił w lewo, ruszył schodami w dół.
      - Przyszła mi do głowy zabawna myśl - powiedział. - Mówiliście, że weźmiesz tron, a Coral jest pożądaną królową. Mógłbym bez kłopotów unieważnić nasze małżeństwo. W końcu to ja rządzę. Ty chcesz, żeby została twoją królową, a mnie zależy na Traktacie Złotego Kręgu z Amberem. Chyba mam sposób, żeby wszyscy byli zadowoleni.
      - To nie takie proste, Luke. Nie chcę tej roboty, a bardzo źle by się stało dla nas wszystkich, gdyby moi krewniacy w Dworcach dostali Coral pod opiekę. Ostatnio dowiedziałem się o wielu sprawach.
      - Na przykład? - Luke otworzył wąskie drzwi, prowadzące do przejścia na tyły pałacu.
      Obejrzałem się na Jurta.
      - On też jest przestraszony - oświadczyłem. - Dlatego nasze stosunki tak się ostatnio poprawiły.
      Jurt przytaknął.
      - Możliwe, że Brand stał się ofiarą planu, który powstał w Dworcach - powiedział. - W ramach idei, która wciąż jest tam żywa.
      - Chyba lepiej zaproszę was na pełne śniadanie - zaproponował Luke. - Obejdziemy zamek i zjemy w kuchni.
      Ruszyliśmy za nim ogrodową alejką.
      Jedliśmy i rozmawialiśmy, a dzień rozjaśniał się wokół nas. Luke nalegał, bym jeszcze raz sprawdził Atut Coral. Zrobiłem to z wynikiem identycznym jak poprzednio. Potem zaklął i pokiwał głową.
      - Prawie zdążyliście - powiedział. - Ci ludzie, którzy ją porwali, ruszyli podobno czarnym szlakiem na zachód.
      - To by się zgadzało - mruknąłem.
      - Mam powody, by wierzyć, że nie dostarczyli jej jeszcze do Dworców.
      - Tak?
      - Jak rozumiem, te czarne trakty, jakich wy, chłopcy, używacie, są niebezpieczne dla obcych - zauważył. - Ale mogę ci pokazać, co zostało z tutejszego. Teraz to właściwie czarna ścieżka. Poszedłbym nią, ale nie wiem, czy daleko bym dotarł. Przy okazji, istnieje jakiś sposób, żeby osłonić mnie przed jej działaniem?
      - W naszym towarzystwie nic ci nie grozi - zapewnił Jurt.
      Wstałem. Kucharz i dwóch pomywaczy spojrzało w naszą stronę.
      - Luke, chcę ci kogoś przedstawić - powiedziałem. - Natychmiast.
      - Czemu nie? Gdzie jest?
      - Przejdziemy się - zaproponowałem.
      - Jasne.
      Powstali obaj i ruszyliśmy do wyjścia dla służby.
      - Czyli jako świadomy wspólnik albo jako magiczna bomba zegarowa, mama namówiła tatę, żeby spróbował zdobyć Amber, a w rezultacie zmienić świat - zastanowił się Luke.
      - O ile wiem, nie zjawił się u niej czysty jak lilia - zauważyłem.
      - Fakt. Zastanawiam się jednak, jak szczegółowe miał plany - mruknął Luke. - To najprzyjemniejsza wiadomość, jaką usłyszałem od miesiąca.
      Wyszliśmy na wąską, zadaszoną alejkę biegnącą wzdłuż bocznego muru pałacu. Luke zatrzymał się i rozejrzał.
      - Gdzie on jest? - zapytał.
      - Nie tutaj - odparłem. - Szukałem po prostu jakiegoś punktu, skąd można odjechać bez świadków, którzy zeznają potem, że porwałem króla.
      - Dokąd idziemy, Merlinie? - spytał Jurt, kiedy ze środka spikarda skręciłem spiralę, wykorzystując do tego szesnaście różnych źródeł energii.
      - Świetny pomysł. Porywaj, nie krępuj się - rzucił Luke, pochwycony wraz z Jurtem.
      Wykorzystałem spikard w ten sam sposób jak wtedy, kiedy przeniosłem się z Amberu do Kashfy. Obrazowałem cel raczej z pamięci niż na podstawie wizji. Ale tym razem było nas trzech, a droga bardzo daleka.
      - Mam dla ciebie propozycję - powiedziałem.
      To było jak przejście przez kalejdoskop, przez sto dwadzieścia stopni kubistycznej fragmentacji i scalania. Wreszcie wynurzyliśmy się po drugiej stronie, pod ogromnym drzewem z zagubionym we mgle wierzchołkiem, w pobliżu czerwono-białego chevroleta z 57 roku. Radio w wozie grało Ninę Maidens Renbourna.
      Upiór Luke'a wysiadł z samochodu i spojrzał na Luke'a. Luke odpowiedział tym samym.
      - Cześć - powiedziałem. - Poznajcie się. Chyba nie muszę was sobie przedstawiać. Tyle macie ze sobą wspólnego.
      Jurt patrzył na Wzorzec.
      - To wersja mojego ojca - wyjaśniłem.
      - Mogłem się tego domyślić - odparł. - Ale co my tu robimy?
      - Mam pewien pomysł. Sądziłem jednak, że zastaniemy Corwina i z nim to omówimy.
      - Wrócił, a potem znów odszedł - oznajmił miejscowy Luke, który usłyszał moje słowa.
      - Nie zostawił adresu? Nie mówił, kiedy wróci?
      - Nie.
      - Niech to licho... Niedawno padło pewne stwierdzenie i nasunęło mi myśl, że wy, Luke'owie, chcielibyście może na jakiś czas zamienić się miejscami. O ile ten Wzorzec da się przekonać i pozwoli na krótki urlop.
      Luke, którego w obecności upiora postanowiłem nazywać Lukiem, rozpromienił się. Postanowiłem też myśleć o jego bliźniaku jako Rinaldzie, żeby się nie pogubić.
      - Każdy człowiek powinien kiedyś spróbować takiej posady - oświadczył.
      - Więc dlaczego uciekasz od władzy? - spytał Rinaldo.
      - Żeby pomóc Merlinowi odszukać Coral. Porwali ją.
      - Poważnie? Kto?
      - Agenci Chaosu.
      - Hm... - Rinaldo zaczął się przechadzać. - No dobrze, lepiej ode mnie znasz tę sprawę - zdecydował po chwili. - Jeśli Corwin szybko wróci, a Wzorzec mnie zwolni, pomogę ci.
      - Trop stygnie z każdą chwilą - przypomniał Luke.
      - Nie rozumiesz - oświadczył Rinaldo. - Mam tutaj obowiązki i nie mogę tak po prostu odejść... nawet po to, żeby gdzieś zostać królem. Ważniejsze jest to, co robię tutaj. Luke zerknął na mnie.
      - Ma rację - potwierdziłem. - Jest strażnikiem Wzorca. Z drugiej strony, nikt nie chce skrzywdzić Coral. Może Jurt i ja zajrzymy na chwilę do Dworców i zobaczymy, co z pogrzebem? Może przez ten czas wróci Corwin. Jestem pewien, że nie braknie wam tematów do rozmowy.
      - Nie krępujcie się - rzekł Luke.
      - Jasne - zgodził się Rinaldo. - Chętnie się dowiem, co ostatnio robiliśmy. Jurt skinął głową. Podszedłem do niego.
      - Teraz ty prowadzisz - rzuciłem. - Zaraz wracamy - dodałem jeszcze, kiedy znikaliśmy w pierwszym przeskoku.
      ...I znowu w Liniach Sawall, znowu płomienny kostium na demonicznym ciele. Zanim Jurt przerzucił nas do konduktu pogrzebowego, zmieniłem nasz wygląd na możliwie mało rzucający się w oczy. Nie chciałem maszerować obok pary bliźniaków.
      Thelbane okazało się puste. Wyjrzeliśmy na zewnątrz. Procesja minęła dopiero czwartą część drogi i zatrzymała się. Wybuchło jakieś zamieszanie.
      - O rany - mruknął Jurt. - Co robić?
      - Przenieś nas tam.
      Po chwili znaleźliśmy się na obrzeżu tłumu. Jaskrawa trumna Swayvilla leżała na ziemi, obok stał wartownik. Moją uwagę zwróciła grupa postaci o jakieś pięć metrów na prawo od trumny. Ktoś krzyczał, coś leżało na ziemi, a dwie demoniczne postacie wyrywały się, trzymane mocno przez kilka innych. Ścisnęło mnie w żołądku, gdy spostrzegłem, że właśnie tych dwóch upodobniłem do siebie i Jurta. Obaj prostestowali głośno.
      Przecisnąłem się do przodu. Po drodze zdjąłem zaklęcia i tamci wrócili do zwykłego wyglądu. Zabrzmiały kolejne okrzyki, w tym „A nie mówiłem!" od bliższego. Odpowiedzią było „Rzeczywiście są!" Głos, uświadomiłem sobie nagle, należał do Mandora. Stał między tą dwójką i przedmiotem na ziemi.
      - To była sztuczka! - oznajmił Mandor. - Dla odwrócenia uwagi! Puśćcie ich!
      Uznałem, że chwila jest odpowiednia, by zrzucić czar maskujący Jurta i mnie. Wspaniałe zamieszanie.
      Po chwili zauważył nas Mandor. Skinął na mnie. Spostrzegłem, że Jurt zatrzymał się i zaczai rozmawiać z jakimś znajomym.
      - Merlinie! - zawołał Mandor, gdy się zbliżyłem. - Wiesz coś o tym?
      - Nic - zapewniłem go. - Byliśmy z Jurtem z tyłu. Nie wiem nawet, co się właściwie stało.
      - Ktoś nadał dwóm ludziom ze straży wygląd twój i Jurta. Najwyraźniej miało to wywołać zamieszanie, kiedy uderzy zamachowiec. Ci dwaj pobiegli do przodu twierdząc, że są gwardzistami. A w oczywisty sposób nie byli. Sprytne, zwłaszcza że ty i Jurt jesteście na liście czarnej straży.
      - Rozumiem. - Zastanawiałem się, czy pomogłem zabójcy w ucieczce. - Kogo zaatakował?
      - Tmera. Profesjonalne pchnięcie sztyletem. - Lewa powieka mu drgnęła. Czyżby mrugnięcie? Co może znaczyć? - Zniknął w jednej chwili.
      Czterech żałobników przeniosło ciało na nosze pospiesznie wykonane z płaszczy. Wystarczyło, że przeszli kilka kroków, a zauważyłem za nimi kolejną grupę osób.
      Mandor obejrzał się, widząc mój zdziwiony wzrok.
      - To ochrona - wyjaśnił. - Otaczają Tubble'a. Chyba każę mu się stąd wynieść. Tobie i Jurtowi również. Możecie później przyjść do świątyni. Dopilnuję, żebyście mieli tam jeszcze lepszą ochronę.
      - Zgoda. Jest tu Dara?
      Rozejrzał się.
      - Nie widziałem jej. Ale nie wiem. Lepiej już idźcie.
      Kiwnąłem głową. Odwracałem się już, kiedy z prawej strony zauważyłem na wpół znajomą twarz. Była wysoka i ciemnooka, zmieniała się z wiru wielobarwnych klejnotów w rozkołysaną, kwietną formę. I przyglądała mi się. Już wcześniej bezskutecznie usiłowałem przypomnieć sobie jej imię. Jednak gdy ją zobaczyłem, wróciła pamięć. Podszedłem.
      - Muszę odejść na pewien czas - oznajmiłem. - Ale chciałem się z tobą przywitać, Gilvo.
      - Pamiętasz więc. Nie byłam pewna.
      - Oczywiście.
      - Co u ciebie słychać, Merlinie?
      Westchnąłem. Z uśmiechem przeszła do kosmatej, na wpół ludzkiej formy.
      - Ja też - powiedziała. - Będę zadowolona, kiedy wszystko już się ułoży.
      - Tak. Słuchaj... chciałbym się z tobą spotkać... z kilku powodów. Kiedy znajdziesz wolną chwilę?
      - Zawsze. Byle po pogrzebie. O co chodzi?
      - Nie mam teraz czasu. Mandor już patrzy na mnie nerwowo. Zobaczymy się później.
      - Tak. Później, Merlinie.
      Podbiegłem do Jurta i chwyciłem go za łokieć.
      - Mamy rozkaz stąd zniknąć - poinformowałem. - Względy bezpieczeństwa.
      - W porządku. Dzięki - zwrócił się do człowieka, z którym rozmawiał. - To na razie.
      Świat ześliznął się w nicość. Wzeszedł nowy - mieszkanie Jurta z naszą odzieżą rozrzuconą dookoła.
      - Mieliśmy szczęście. A Tmer pecha - zauważył.
      - Fakt.
      - Jakie to uczucie: być numerem dwa? - zapytał, gdy po raz drugi zmieniliśmy formę i ubranie.
      - Ty też się przesunąłeś - przypomniałem.
      - Mam przeczucie, że zginął ze względu na ciebie, bracie. Nie na mnie.
      - Mam nadzieję, że nie.
      Roześmiał się.
      - To sprawa między Tubble'em a tobą.
      - Gdyby tak było, już bym nie żył. Jeśli masz rację, to sprawa raczej między Sawall a Chanicut.
      - Czy nie byłoby zabawne, Merlinie, gdybym trzymał się ciebie, bo to w tej chwili najbezpieczniejsze miejsce? - zapytał nagle. - Jestem pewien, że nasi strażnicy i nasi skrytobójcy są lepsi niż ci z Chanicut. Przypuśćmy, że czekam tylko, aż usuną z drogi Tubble'a. Potem, ufając mi i w ogóle, odwracasz się plecami... Koronacja!
      Przyjrzałem mu się. Uśmiechał się, ale też obserwował mnie czujnie.
      Chciałem odpowiedzieć żartem: możesz wziąć sobie koronę bez tych wszystkich kłopotów. Ale wtedy zastanowiłem się. Nawet w żartach, gdyby przyszło wybierać między nami dwoma... W takich okolicznościach zgodziłbym się zasiąść na tronie. Zdecydowałem, by wszelkie wątpliwości tłumaczyć na jego korzyść. Ale nie mogłem się przemóc. Mimo jego przyjaznych słów i chęci współpracy, nie potrafiłem się zmusić, by zaufać mu bardziej niż to konieczne.
      - Powiedz to Logrusowi - zaproponowałem. Wyraz lęku - rozszerzone oczy, spuszczona głowa, lekkie zgarbienie ramion...
      - Naprawdę łączy was jakieś porozumienie? - zapytał.
      - Porozumienie chyba tak, ale dość jednostronne.
      - Nie rozumiem.
      - Żadnej ze stron nie pomogę w zniszczeniu naszego świata.
      - Wygląda na to, że skłonny jesteś zdradzić Logrus.
      Uniosłem palec do ust.
      - To pewnie twoja amberycka krew - stwierdził. - Słyszałem, że oni wszyscy są trochę zwariowani.
      - Możliwe - przyznałem.
      - Pewnie twój ojciec postąpiłby podobnie.
      - Co o nim wiesz?
      - No cóż... każdy z nas ma ulubioną historię o Amberze.
      - Nikt mi żadnej nie opowiedział.
      - Oczywiście, że nie... w tej sytuacji...
      - Bo jestem mieszańcem?
      Wzruszył ramionami.
      - Właściwie... tak. Wciągnąłem buty.
      - Cokolwiek robisz przy tym nowym Wzorcu, nie wzbudzi pewnie zachwytu starego? - zapytał.
      - Z pewnością masz rację.
      - Czyli nie będziesz mógł go prosić o ochronę, gdyby Logrus chciał cię załatwić?
      - Raczej nie.
      - A gdyby obaj na ciebie polowali, nowy Wzorzec nie zdoła ich powstrzymać.
      - Sądzisz, że w jakiejkolwiek sprawie potrafią się zgodzić?
      - Trudno powiedzieć. Prowadzisz ryzykowną grę. Mam nadzieję, że wiesz, co robisz.
      - Ja też. - Wstałem. - Moja kolej.
      Rozwinąłem spikard na poziomie, jakiego nigdy jeszcze nie próbowałem, i przeniosłem nas w jednym skoku.
      Luke i Rinaldo wciąż rozmawiali. Rozróżniałem ich po ubraniu. Corwina nie było widać.
      Obaj pomachali nam na powitanie.
      - Jak tam sprawy w Dworcach? - spytał Luke.
      - Chaotyczne - odparł Jurt. - Długo nas nie było?
      - Jakieś sześć godzin - odpowiedział Rinaldo.
      - Żadnych wieści od Corwina? - zainteresowałem się.
      - Żadnych - mruknął Luke. - Ale tymczasem doszliśmy do porozumienia, a Rinaldo kontaktował się z tym Wzorcem. Będzie podtrzymywać jego istnienie i uwolni go, gdy tylko powróci Corwin.
      - W tej sytuacji... - zaczął Jurt.
      - Tak?
      - Zostanę tu i zastąpię Rinalda, kiedy wy będziecie szukać tej damy ze szklanym okiem.
      - Dlaczego? - zdziwił się Rinaldo.
      - Ponieważ razem będzie wam łatwiej, a ja tutaj czuję się bezpieczniej niż w prawie każdym innym miejscu.
      - Sprawdzę, czy to możliwe - oświadczył Rinaldo.
      - Koniecznie.
      Rinaldo przeszedł na krawędź Wzorca. Rozglądałem się w nadziei, że pośród mgły zobaczę powracającego ojca. Jurt badał samochód. Radio grało teraz numer Bruce'a Dunlapa z „Los Animales".
      - Kiedy twój ojciec mnie zwolni - oświadczył Jurt - przeskoczę na pogrzeb i spróbuję cię jakoś usprawiedliwić, gdybyś jeszcze nie wrócił. Jeśli ty będziesz pierwszy i mnie nie zastaniesz, zrobisz to samo. Zgoda?
      - Zgoda. - Smugi mgły wznosiły się między nami jak dym. - A którykolwiek z nas pierwszy będzie wolny i dowie się czegoś ciekawego...
      - Jasne. Poszukam cię, gdybyś ty mnie nie znalazł.
      - Nie zabrałeś przypadkiem z Dworców mojego miecza? - zapytał Luke.
      - Nie miałem czasu - mruknął Jurt.
      - Kiedy tam będziesz następnym razem, chciałbym, żebyś znalazł chwilę.
      - Pewnie, pewnie.
      Rinaldo odszedł od Wzorca i wrócił do nas.
      - Jesteś przyjęty - oświadczył Jurtowi. - Chodź.
      Pokażę ci, gdzie jest źródło, zapasy żywności, trochę broni. Luke obserwował, jak oddalają się w lewą stronę.
      - Przepraszam - powiedział cicho. - Ale wciąż mu nie ufam.
      - Nie przepraszaj. Ja też nie. Zbyt długo się znamy. Ale teraz mamy lepsze niż kiedykolwiek podstawy do zaufania.
      - Nie jestem pewien, czy rozsądnie zrobiłeś, pokazując mu ten Wzorzec. I zostawiając go teraz samego.
      - Jestem przekonany, że Wzorzec wie, co robi. I że potrafi o siebie zadbać.
      Skrzyżował palce.
      - Z tym bym się kłócił - rzekł. - Ale potrzebuję swojego sobowtóra.
      Kiedy wrócili, zabrzmiał nagle baryton prezentera.
      - Podczas gry najważniejsze jest dokładne wyliczenie czasu. Warunki drogowe doskonałe. Dobry dzień na wyjazdy.
      I natychmiast rozległo się solo na perkusji. Przysiągłbym, że słyszałem je kiedyś w wykonaniu Randoma.
      - Od tej chwili jesteś na służbie - oświadczył Jurtowi Rinaldo. Skinął na nas.
      - Jak tylko będziecie gotowi.
      Pochwyciłem nas spikardem i przewirowałem do Kashfy. Wylądowaliśmy w Jidrash o zmroku, w tym samym miejscu na murze, gdzie niedawno stałem z moim bratem.
      - Nareszcie. - Rinaldo przyjrzał się miastu.
      - Tak - potwierdził Luke. - Należy do ciebie... na jakiś czas. - I dodał: - Merle, mógłbyś nas przerzucić do moich apartamentów?
      Spojrzałem na zachód, gdzie chmury płonęły pomarańczowo. Podniosłem wzrok na kilka fioletowych obłoków.
      - Ale wcześniej, Luke - powiedziałem - chciałbym wykorzystać resztkę dziennego światła i obejrzeć czarny szlak. Skinął głową.
      - Dobry pomysł. Przerzuć nas tam.
      Gestem wskazał pagórkowaty obszar na południowym zachodzie. Przespikardowałem nas, równocześnie tworząc czasownik, który uznałem za potrzebny. Oto potęga Chaosu.
      Stanęliśmy na niewysokim wzgórku i ruszyliśmy za Lukiem w dół.
      - Tędy - poinformował.
      Wokół nas kładły się długie cienie. Istnieje jednak różnica pomiędzy ich mrokiem a czernią podróżnej linii z Dworców.
      - To było tutaj - oświadczył Luke, gdy stanęliśmy między dwoma głazami.
      Przeszedłem kilka kroków, ale niczego szczególnego nie wyczułem.
      - Jesteś pewien, że trafiłeś na właściwe miejsce?
      - Tak.
      Kolejne dziesięć kroków... dwadzieścia...
      - Jeśli naprawdę biegła tędy, już zniknęła - oznajmiłem. - Oczywiście... Ciekawe, jak długo nas nie było. Luke pstryknął palcami.
      - Wyliczenie czasu - przypomniał. - Zabierz nas do moich apartamentów.
      Ucałowaliśmy dzień na pożegnanie, gdy wysłałem sondę i otworzyłem nam drogę przez mur ciemności. Przeszliśmy wprost do pokoju, który kiedyś zajmowałem z Coral.
      - Wystarczy? - upewniłem się. - Nie wiem, gdzie mieszkasz.
      - Chodźcie - rzucił.
      Poprowadził nas w lewo i schodami na dół.
      - Pora zapytać miejscowego eksperta - rzekł. - Merle, zrób coś z wyglądem tego faceta. Zbyt dużo dobrego może wywołać komentarze.
      To było łatwe. Pierwszy raz w życiu sprawiłem, że ktoś wyglądał jak Oberon na wielkim portrecie w pałacu w domu.
      Luke zastukał do drzwi. Znajomy głos ze środka wymówił jego imię.
      - Przyprowadziłem dwóch przyjaciół - uprzedził.
      - Wprowadź ich - odpowiedziała. Otworzył drzwi i zrobił to.
      - Obaj znacie już Naydę - stwierdził. - Naydo, to mój sobowtór. Póki jesteśmy razem, nazywajmy go Rinaldem, a mnie Lukiem. Będzie tu pilnował interesu, gdy ja i Merle wyruszymy szukać twojej siostry.
      Widząc jej zdumiony wzrok, przemieniłem Rinalda z powrotem.
      Miała na sobie czarne spodnie i szmaragdową bluzę, a włosy związane zieloną szarfą. Uśmiechnęła się do nas, a gdy stanęła przede mną, jakby przypadkiem musnęła palcem wargi. Skinąłem głową.
      - Mam nadzieję, że odzyskałaś zdrowie po przykrych wypadkach w Amberze - powiedziałem. - Naturalnie, trafiłaś tam w niezbyt odpowiednim czasie.
      - Oczywiście - zgodziła się. - Odzyskałam w pełni. To miło, że pytasz. Dziękuję też za wskazówki. Domyślam się, że to ty zniknąłeś z Lukiem przed dwoma dniami.
      - To naprawdę tak długo?
      - Naprawdę.
      - Przepraszam, moja droga. - Luke uścisnął jej dłoń i długo spoglądał w oczy.
      - To wyjaśnia, dlaczego szlak zniknął - zauważyłem.
      Rinaldo ujął i ucałował jej dłoń, jednocześnie wykonując złożony ukłon.
      - Zdumiewające, jak bardzo się zmieniłaś w porównaniu z tą dziewczyną, którą znałem - rzekł.
      - Jak...
      - Dzielę z Lukiem wspomnienia, nie tylko wygląd - wyjaśnił.
      - Zauważyłam, że jest w tobie coś nieludzkiego - stwierdziła. - Widzę w tobie człowieka, w żyłach którego płynie ogień.
      - Jak mogłaś to dostrzec? - zainteresował się.
      - Ma swoje sposoby - odparł Luke. - Chociaż myślałem, że to tylko psychiczny związek z siostrą. Najwyraźniej sięga to o wiele głębiej.
      Przytaknęła.
      - A skoro już o tym mowa, mam nadzieję, że twój dar pomoże nam ją wytropić - mówił dalej. - Szlak zniknął, zaklęcie albo narkotyk blokują kontakt przez Atut. Potrzebujemy pomocy.
      - Oczywiście - zgodziła się, - Chociaż w tej chwili nic jej nie grozi.
      - To dobrze. W takim razie zamówię coś do jedzenia i poinformuję tego przystojniaka, co się ostatnio wydarzyło w Kashfie.
      - Luke - wtrąciłem. - To chyba najlepszy moment, żebym wrócił do Dworców na dalszy ciąg pogrzebu.
      - Długo cię nie będzie, Merle?
      - Nie wiem.
      - Wrócisz przed świtem, mam nadzieję?
      - Ja też. A gdyby nie?
      - Mam przeczucie, że powinienem wyruszyć bez ciebie.
      - Ale najpierw spróbuj się skontaktować.
      - Oczywiście. To na razie.
      Owinąłem się płaszczem przestrzeni i strzepnąłem z niego Kashfę. Kiedy znów go rozsunąłem, byłem w komnatach Jurta w Sawall.
      Przeciągnąłem się i ziewnąłem. Szybko się upewniłem, że jestem tu sam. Rzuciłem płaszcz na łóżko. Rozpinając koszulę, spacerowałem po pokoju.
      Stop! Co to było? I gdzie?
      Cofnąłem się o kilka kroków. Niewiele czasu spędziłem w komnatach młodszego brata, ale z pewnością zapamiętałbym to wrażenie.
      Krzesło i stół stały w kącie między ścianą a szafą z ciemnego, niemal czarnego drewna. Klęknąłem na krześle i sięgając nad blat stołu wyraźnie poczułem obecność przejścia, chyba nie dość silną, by dokonać przeskoku. Ergo...
      Przeszedłem na prawo i otworzyłem szafę. Oczywiście, przejście musi być wewnątrz. Ciekawe, jak dawno je założył. Trochę głupio się czułem, przeszukując mu mieszkanie. Ale w końcu był mi coś winien za tyle ataków i napaści. Kilka zwierzeń i odrobina współpracy nie wyrównały rachunków. Jeszcze nie nauczyłem się mu ufać, a przecież możliwe, że szykował dla mnie jakąś przykrą niespodziankę. Dobre maniery, uznałem, muszą ustąpić wobec ostrożności.
      Odsunąłem ubrania, odsłaniając drogę w głąb szafy. Mocno wyczuwałem przejście. Jeszcze jedno pchnięcie, szybki krok w głąb i znalazłem się w ognisku. Pozwoliłem, by mnie zabrało.
      Kiedy poczułem ssanie od przodu, naciskające na plecy ubrania pchnęły mnie lekko. To, plus fakt, że ktoś (sam Jurt?) marnie radził sobie z cieniem i nie dopasował poziomów podłogi, sprawiło, że docierając do celu potknąłem się i upadłem.
      Przynajmniej nie wylądowałem w dole pełnym zaostrzonych kołków ani węży. Ani w legowisku wygłodniałej bestii. Nie. To była podłoga wykładana zielonymi kafelkami. Padając podparłem się rękami. A po migotliwym blasku wokół poznałem, że płonie tu mnóstwo świec.
      Zanim jeszcze podniosłem głowę, byłem pewien, że są zielone.
      I nie pomyliłem się. W tej ani w innych sprawach.
      Układ wnętrza przypominał kaplicę mojego ojca, z niszą w sklepieniu mieszczącą silniejsze od świec źródło światła. Tyle że nad ołtarzem nie było obrazu. Był za to witraż, a w nim masa zieleni i trochę czerwieni.
      Witraż przedstawiał Branda.
      Wstałem i podszedłem do ołtarza. Na nim, wysunięty na kilkanaście centymetrów z pochwy, leżał Werewindle.
      Chwyciłem go i podniosłem. Moją pierwszą myślą było, żeby zabrać stąd miecz i oddać go Luke'owi. Potem zawahałem się. Gdybym to zrobił, musiałbym jakoś go ukryć, a przecież tutaj był już dobrze schowany. Kiedy jednak nad tym myślałem, palce spoczywały na rękojeści. Promieniowała podobnym wrażeniem mocy jak ta w Grayswandirze, tyle że jakby jaśniejszym, bez tego odcienia tragedii i melancholii. To zabawne. Werewindle sprawiał wrażenie broni idealnej dla bohatera.
      Rozejrzałem się. Na pulpicie po lewej stronie leżała książka, na podłodze wyrysowano pentagram w różnych odcieniach zieleni, a w powietrzu zawisł aromat płonącego drewna. Ciekawe, co bym znalazł, gdybym wybił dziurę w ścianie. Czy ta kaplica znajdowała się na szczycie góry, pod powierzchnią jeziora, pod ziemią... a może szybowała po niebie?
      Co sobą przedstawiała? Wyglądała na miejsce religijnego kultu. Benedykt, Corwin i Brand... o nich wiedziałem. Czy byli podziwiani, szanowani... wielbieni przez część moich rodaków i krewnych? A może te ukryte kaplice miały jakieś groźniejsze przeznaczenie?
      Wypuściłem rękojeść Werewindle'a i przeszedłem do pentagramu.
      Logrusowy wzrok nie ujawnił nic groźnego, lecz staranna analiza spikardem wykryła pozostałości dawno usuniętej magicznej operacji. Ślady były zbyt słabe, żeby powiedzieć cokolwiek o jej charakterze. Co prawda istniała szansa, że dokładne badanie ukaże wyraźniejszy obraz, zdawałem sobie jednak sprawę, że nie mam czasu na takie działania.
      Niechętnie powróciłem w okolice przejścia. Czy mogli tu wykorzystywać takie kaplice, by wpłynąć na przedstawione w nich osoby?
      Pokręciłem głową. Tę sprawę musiałem odłożyć na później. Odszukałem przejście i poddałem mu się.
      Przy powrocie znowu się potknąłem.
      Jedną ręką przytrzymałem się desek, drugą chwyciłem ubrania, odzyskałem równowagę, wyprostowałem się, wyszedłem. Przesunąłem wieszaki na miejsce i zamknąłem drzwi.
      Rozebrałem się szybko, równocześnie zmieniając postać. Potem jeszcze raz włożyłem żałobny strój. Wyczułem jakąś aktywność w okolicach spikarda: zauważyłem, że pobiera energię z jednego z licznych źródeł, jakie ma do dyspozycji, w celu zmiany kształtu i przystosowania się do nowych rozmiarów palca. Z pewnością czynił to już kilkukrotnie, ale pierwszy raz zwróciłem na ten proces uwagę. To ciekawe, gdyż dowodziło, że spikard jest urządzeniem zdolnym do samodzielnych działań.
      Właściwie nie wiedziałem, czym jest ani skąd może pochodzić. Zatrzymałem go, ponieważ stanowił bardzo wydajne źródło mocy, zastępujące Znak Logrusu, którego teraz się bałem. Gdy jednak patrzyłem, jak przekształca się i dopasowuje do moich nowych wymiarów, zacząłem się zastanawiać. A jeśli to pułapka i w najmniej odpowiedniej chwili spikard zwróci się przeciw mnie?
      Obróciłem go na palcu. Potem sięgnąłem ku niemu umysłem, choć wiedziałem, że to daremna próba. Straciłbym całe wieki, by każdą z linii prześledzić aż do jej źródła. To jak wycieczka po szwajcarskim zegarku. Ręcznie wykonanym. Wrażenie robiło zarówno piękno konstrukcji, jak i niewiarygodny ogrom pracy włożonej w jej kreację. Oczywiście, mógł zawierać ukryte magiczne sekwencje, wyzwalane jedynie w odpowiednich okolicznościach. A jednak...
      Do tej pory zachowywał się bez zarzutu. A jedyną alternatywą był Logrus. Pomyślałem, że to interesujący przykład, że czasem lepszy jest nieznany diabeł.
      Burcząc pod nosem, poprawiłem kostium, skoncentrowałem umysł na Świątyni Węża i nakazałem spikardowi, żeby przeniósł mnie w pobliże wejścia. Wykonał rozkaz płynnie i szybko, jakbym nigdy w niego nie wątpił, jakbym nie odkrył w nim kolejnego źródła paranoi.
      Przez chwilę stałem przed bramą z zamrożonego ognia, u ogromnej Katedry Węża po zewnętrznej stronie Placu na Krańcu Świata, ustawionej dokładnie na Krawędzi, otwartej na Otchłań. W piękny dzień można tam zobaczyć stwarzanie wszechświata, czy może jego koniec. Patrzyłem, jak gwiazdy mrowią się w przestrzeni na przemian zwijanej i rozwijanej niczym płatki kwiatu. I jakby moje życie miało ulec zmianie, wróciłem myślami do Kalifornii i do szkoły, do rejsów Gwiezdną Strzałą z Lukiem, Gail i Julią, o rozmowie z ojcem tuż przed końcem wojny, o wycieczce z Vintą Bayle po winnicach na wschód od Amberu, o rześkim i drugim popołudniu, kiedy pokazywałem Coral miasto, i o niezwykłych spotkaniach tamtego dnia. Odwróciłem się, uniosłem pokrytą łuskami dłoń i spojrzałem przez nią na iglicę Thelbane. „Nie gasną walki od wschodu i zachodu wzdłuż piersi mojej obwodu", pomyślałem. Jak długo, jak długo...? Ironia jak zwykle prowadziła trzy do jednego, kiedy do głosu dochodziły sentymenty.
      Odwróciłem się znowu i ruszyłem, by po raz ostatni spojrzeć na króla Chaosu.



Strona główna     Indeks