Zelazny Roger - Książę Chaosu - Rozdział 11

      Siedząc wygodnie na poduszce, ze sztyletem u boku, wyciągałem nad Wzorcem lewą dłoń pełną mojej krwi. Znak Wzorca zawisł w powietrzu przede mną. Nagle jakby zapomniał o Coral, Naydzie, Dalcie i Luke'u. Łyknąłem z oszronionej szklanki w prawej ręce między kostkami lodu widziałem liść świeżej mięty.
      - Książę Merlinie - odezwał się Znak. - Powiedz mi, jakie są twoje życzenia i załatwmy tę sprawę jak najszybciej. Jesteś pewien, że nie chcesz, bym w punkcie zagrożenia ułożył serwetkę? Zastanów się. Nie pogorszy to twojej pozycji przetargowej, za to pomoże nam uniknąć wypadków.
      - Nie, tak jest dobrze. - Lekko skinąłem pełną krwi dłonią. Jej zawartość zakołysała się, a cienka linia czerwieni pociekła mi wzdłuż przegubu. - Ale dziękuję za troskę.
      Znak Wzorca zadrżał i znieruchomiał.
      - Książę Merlinie, wykazałeś swoje racje - oświadczył. - Sądzę jednak, że nie pojmujesz wszelkich implikacji swojej groźby. Kilka kropli twej krwi na mojej fizycznej reprezentacji może zakłócić funkcjonowanie wszechświata.
      Kiwnąłem głową.
      - Wiem o tym - zapewniłem.
      - Dobrze więc. Czego żądasz?
      - Wolności. Wypuść nas, a nic ci nie grozi.
      - Niewielki dajesz mi wybór, ale to samo odnosi się do twoich przyjaciół.
      - Nie rozumiem.
      - Możesz odesłać Dalta, kiedy zechcesz - stwierdził. - Co do lady demona, pożegnam ją z przykrością, czuje bowiem, że byłaby miłą towarzyszką...
      Luke spojrzał na Naydę.
      - O co chodzi z tą „istotą z Otchłani" i „lady demonem"? - zapytał.
      - No cóż, nie wiesz o mnie wszystkiego... - odpowiedziała.
      - To długa historia?
      - Tak.
      - Czy polecono ci się mną zająć? Czy też naprawdę mnie lubisz?
      - Nikt mi nic nie polecał i naprawdę cię lubię.
      - W takim razie później wysłuchamy tej historii - zdecydował.
      - Jak już mówiłem, wyślij ją - podjął Znak. - l Dalta. I Luke'a. Z przyjemnością przeniosę ich troje wszędzie, gdzie sobie życzysz. Ale czy pomyślałeś, że ty i Coral jesteście tu prawdopodobnie bezpieczniejsi niż gdziekolwiek indziej?
      - Może. A może nie - mruknąłem. - Coral, co o tym sądzisz?
      - Zabierz mnie stąd - powiedziała.
      - To tyle, jeśli chodzi o tę propozycję. A teraz...
      - Zaczekaj. Chcesz być uczciwy wobec przyjaciół, prawda?
      - Oczywiście.
      - Pozwól więc, że zwrócę im uwagę na kilka spraw, których może dotąd nie rozważyli.
      - Mów.
      - Pani - powiedział. - Chcą twego oka w Dworcach Chaosu. Twoje uczucia w tej kwestii nie grają roli. Jeśli będzie to możliwe tylko poprzez uczynienie cię więźniem, tak się stanie.
      Coral zaśmiała się cicho.
      - Alternatywą jest więzienie u ciebie? - spytała.
      - Uważaj się za gościa. Zapewnię ci wszelkie wygody. Oczywiście, zyskuję na takim rozwiązaniu, nie tylko dzięki pozbawieniu mojego przeciwnika przywileju twej obecności. Przyznaję to. Ale musisz wybrać jednego z nas w przeciwnym razie porwie cię drugi.
      Zerknąłem na Coral, która lekko potrząsnęła głową.
      - Na co się decydujesz? - spytałem. Podeszła i położyła mi dłoń na ramieniu.
      - Zabierz mnie stąd - powtórzyła.
      - Słyszałeś - powiedziałem. - Wszyscy chcemy odejść.
      - Błagam jeszcze o chwilę twej uwagi.
      - Po co?
      - Zastanów się. Wybór pomiędzy mną a Logrusem nie jest wyłącznie kwestią polityki czy też wskazaniem najlepszego kandydata do konkretnego zadania. Mój przeciwnik i ja reprezentujemy dwie podstawowe zasady organizacji wszechświata. Możesz określać nas rzeczownikami i przymiotnikami w prawie wszystkich językach i dziesiątkach dyscyplin nauki, ale przedstawiamy, najogólniej, Porządek i Chaos. System apolliński i dionizyjski, jeśli to ci odpowiada rozum i uczucie, jeśli wolisz rozsądek i szaleństwo światło i ciemność sygnał i szum. I chociaż z pozoru wiele na to wskazuje, żaden z nas nie dąży do unicestwienia drugiego. Śmierć cieplna albo ognista kula, klasycyzm lub anarchia, każdy z nas podąża własną ścieżką, a bez drugiego prowadzi ona w ślepy zaułek. Obaj to wiemy. Gra, którą prowadzimy od początku, jest o wiele bardziej subtelna... W ostatecznym rozrachunku podlegająca może jedynie estetycznemu osądowi. Otóż po raz pierwszy od wieków zyskałem znaczącą przewagę. Mogę teraz zrealizować marzenie wszystkich historyków Cienia: erę rozwoju cywilizacji i kultury, jaka nigdy nie będzie zapomniana. Gdyby wahadło przechyliło się w drugą stronę, czeka nas okres zamieszania porównywalny z epoką lodowcową. Kiedy mówię o was jako pionkach w grze, czynię to nie dlatego, by lekceważyć waszą rolę. Sprawy zawisły na włosku o wszystkim zdecydują Klejnot i człowiek, który zostanie królem. Zostań przy mnie, a gwarantuję ci Złoty Wiek, o jakim mówiłem. Ty będziesz jego częścią. Odejdź, a porwie cię ten drugi. Nastąpi ciemność i zamieszanie. Co byś wolał
      Luke uśmiechnął się.
      - Potrafię rozpoznać argumentację dobrego handlowca - powiedział. - Trzeba zawęzić sprawę do prostego wyboru. Przekonać ich, że sami go dokonują.
      Coral ścisnęła mnie za ramię.
      - Ruszajmy - poprosiła.
      - Jak chcecie - ustąpił Znak. - Powiedz, gdzie chcesz się udać, a przeniosę tam was wszystkich.
      - Nie wszystkich - zaprotestował Luke. - Tylko ich.
      - Nie rozumiem. A co z tobą? Wyjął sztylet i rozciął sobie rękę. Podszedł i stanął obok mnie, również wysuwając dłoń ponad Wzorzec.
      - Jeśli wyruszymy, na miejsce może dotrzeć troje z nas - stwierdził. - A może nawet mniej. Zostanę i dotrzymam ci towarzystwa, póki nie dostarczysz moich przyjaciół na miejsce.
      - Skąd będziesz wiedział, że należycie wywiązałem się z zadania?
      - Dobre pytanie. Merle, masz swoje Atuty?
      - Tak.
      Wyjąłem je i pokazałem mu.
      - Wciąż jest tam moja karta?
      - Była, kiedy ostatnio sprawdzałem.
      - Więc poszukaj i wyjmij ją. Zanim wyruszysz, przemyśl następne posunięcie. Utrzymuj kontakt, póki go nie wykonasz.
      - Ale co z tobą, Luke? Nie możesz tu siedzieć przez wieczność, jako krwawe zagrożenie Porządku. To tylko chwilowy pat. Prędzej czy później musisz zrezygnować, a wtedy...
      - Czy nadal masz w talii te obce karty?
      - O które ci chodzi?
      - Nazwałeś je kiedyś Atutami Zguby. Przerzuciłem karty. Te, o które pytał, w większości były na końcu.
      - Tak - potwierdziłem. - Piękna robota. Nie pozbyłbym się ich.
      - Naprawdę tak myślisz?
      - Tak. Zbierz parę obrazków tej klasy, a załatwię ci wystawę w Amberze.
      - Mówisz poważnie? Czy tylko dlatego, że... Znak Wzorca wydał niski warkot.
      - Łatwo być krytykiem - mruknął Luke. - No dobrze. Wyjmij wszystkie Atuty Zguby. Wyjąłem.
      - Potasuj je trochę. Odwrócone, jeśli można.
      - Gotowe.
      - Rozłóż je.
      Pochylił się, wybrał jedną z kart.
      - W porządku - rzekł. - Wchodzę do gry. Kiedy będziesz gotów, powiedz Znakowi, gdzie ma cię przenieść. Bądź w kontakcie. Wzorcu, też mam ochotę na herbatę z lodem.
      Oszroniona szklanka pojawiła się przy jego prawej stopie. Pochylił się, podniósł ją, wypił trochę.
      - Dzięki.
      - Luke - odezwała się Nayda. - Nie rozumiem tego. Co się z tobą stanie?
      - Nic wielkiego - stwierdził. - Nie płacz po mnie, lady demonie. Zobaczymy się później. Spojrzał na mnie unosząc brew.
      - Wyślij nas do Jidrash - poleciłem. - Na otwarty teren pomiędzy pałacem a kościołem.
      Trzymałem Atut Luke'a w wilgotnej lewej dłoni, obok brzęczącego nisko spikarda. Poczułem chłód karty.
      - Słyszałeś - powiedział Luke.
      Świat skręcił się i rozkręcił w rześki, wietrzny poranek w Jidrash. Przez Atut obserwowałem Luke'a. Otwierałem kolejne kanały pierścienia.
      - Dalt, mogę cię tu zostawić - poinformowałem. - Ciebie też, Naydo.
      - Nie - zaprotestował mężczyzna.
      - Zaczekaj chwilę! - zawołała Nayda.
      - Oboje znikacie ze sceny - wyjaśniłem. - Żadnej ze stron nie jesteście do niczego potrzebni. Ale ja muszę przenieść Coral w jakieś bezpieczne miejsce. Siebie też.
      - Ty jesteś ośrodkiem akcji - oświadczyła Nayda. - Pomagając tobie, mogę pomóc Luke'owi. Zabierz mnie ze sobą.
      - Jestem tego samego zdania - dodał Dalt. - Nadal jestem Luke'owi coś winien.
      - Zgoda - odparłem. - Hej, Luke! Słyszałeś to?
      - Tak - potwierdził. - W takim razie lepiej bierz się do rzeczy. O cholera! Rozlałem...
      Jego Atut poczerniał.
      Nie czekałem na anioły zemsty, języki płomieni, błyskawice ani rozwierającą się ziemię. Usunąłem nas poza jurysdykcję Wzorca... i to naprawdę szybko.
      Leżałem na zielonej trawie pod drzewem. Obok przepływały pasma mgły, a Wzorzec taty migotał w dole. Jurt z mieczem na kolanach siedział po turecku na masce samochodu. Corwina nie było widać.
      - Co się stało? - zapytał Jurt.
      - Jestem rozbity, padnięty i wykończony. Mam zamiar tu leżeć i gapić się na mgłę, dopóki umysł mi nie odpłynie - odpowiedziałem. - Poznaj Coral, Naydę i Dalta. Wysłuchaj ich historii, Jurt, i opowiedz im swoją. Nie budźcie mnie nawet na koniec świata, chyba że miałby naprawdę dobre efekty specjalne.
      Następnie przystąpiłem do spełniania obietnicy, do wtóru cichnącej gitary i dalekiego głosu Sary K. Trawa była cudownie miękka. Mgła wirowała w myślach, gasnących w ciemności.
      I wtedy... i wtedy... wtedy...
      Szedłem. Szedłem, płynąłem niemal po kalifornijskim centrum handlowym, gdzie często bywałem. Grupki dzieciaków, pary z niemowlakami w wózkach, kobiety z paczkami, mijają, słowa zagłuszone muzyką z głośnika sklepu z płytami. Doniczkowe oazy za szkłem, smakowite zapachy, obietnice plakatów o wyprzedaży.
      Szedłem. Obok drogerii. Obok sklepu z obuwiem. Obok sklepu ze słodyczami...
      Wąski korytarz z lewej. Nigdy dotąd go nie zauważyłem. Muszę skręcić...
      Dziwne, że był tu dywan... i świece w wysokich lichtarzach, świecznikach i kandelabrach stojących na wąskich skrzyniach. Ściany migotały od... Odwróciłem się.
      Z tyłu niczego nie było. Zniknęło centrum handlowe. Korytarz kończył się ślepą ścianą. Wisiał na niej nieduży gobelin, przedstawiający dziewięć wpatrzonych we mnie postaci. Wzruszyłem ramionami i znów się odwróciłem.
      - Coś jeszcze pozostało z twojego zaklęcia, wujku - zauważyłem. - No cóż, bierzmy się do pracy.
      Szedłem. Teraz w ciszy. Przed siebie. Do miejsca, gdzie lśniły lustra. Byłem tam już kiedyś, przypomniałem sobie, dawno temu... jego lokalizacja nie była przypisana do zamku Amber. Było tutaj, na czubku pamięci... moje młodsze ja przechodziło tedy i to niesamotnie... lecz wiedziałem, że ceną tego przypomnienia byłaby utrata kontroli w tym miejscu. Niechętnie uwolniłem obraz i zwróciłem spojrzenie na nieduże owalne lustro po lewej stronie.
      Uśmiechnąłem się. Tak samo moje odbicie. Pokazałem język i w zamian otrzymałem podobne pozdrowienie.
      Ruszyłem dalej. Dopiero po kilku krokach uświadomiłem sobie, że odbicie przedstawiało mnie w demonicznej formie, gdy w rzeczywistości przybrałem ludzką.
      Po prawej stronie zabrzmiało ciche chrząknięcie. Odwróciłem się tam i spojrzałem na mojego brata Mandora w czarno obramowanym lusterku.
      - Drogi chłopcze - odezwał się. - Król umarł. Niech żyje twoja oświecona osoba, gdy tylko wstąpisz na tron. Lepiej się pospiesz, by wrócić na koronację na Krańcu Świata, z oblubienicą Klejnotu albo bez niej.
      - Napotkałem pewne problemy - odpowiedziałem.
      - Nic wartego rozwiązywania akurat teraz. O wiele ważniejsza jest twoja obecność w Dworcach.
      - Nie. Ważniejsi są moi przyjaciele.
      Lekki uśmiech przemknął po jego wargach.
      - Znajdziesz idealną możliwość, aby ich chronić - odparł. - I czynić, co zechcesz, z wrogami.
      - Wrócę - zapewniłem. - Niedługo. Ale nie po to, żeby przyjąć koronę.
      - Jak sobie życzysz, Merlinie. Pragniemy przede wszystkim twojej obecności.
      - Niczego nie obiecuję - zastrzegłem.
      Zaśmiał się i lustro opustoszało. Odwróciłem się. Poszedłem dalej. Znowu śmiech. Z lewej. Moja matka. Obserwowała mnie z wyraźnym rozbawieniem z czerwonej ramy rzeźbionej w kwiaty.
      - Szukaj go w Otchłani! - zawołała. - Szukaj go w Otchłani!
      Minąłem ją, a śmiech trwał jeszcze przez chwilę za moimi plecami.
      - Psst!
      Po prawej: długie, wąskie zwierciadło w zielonych ramach.
      - Merlinie - powiedziała. - Szukałam, ale świetlny Ghosst nie sstanął mi na drodze.
      - Dziękuję ci, Glait. Rozglądaj się nadal.
      - Tak. Musimy usiąść razem nocą w ciepłym miejsscu, pić mleko i wsspominać sstare czassy.
      - Byłoby miło. Tak, musimy. Jeśli nie pożre nas coś większego.
      - Sssss!
      Czyżby to śmiech?
      - Powodzenia w łowach, Glait.
      - Isstotnie. Sss! ...I dalej.
      - Synu Amberu, nosicielu spikarda...
      To z mrocznej niszy po lewej.
      Przystanąłem i spojrzałem. Rama była biała, szkło szare. W nim człowiek, którego nigdy nie spotkałem. Koszulę nosił czarną i rozpiętą pod szyją, na to brązową, skórzaną kamizelkę. Włosy miał jasne, oczy... może zielone.
      - Słucham?
      - Spikard został ukryty w Amberze - oświadczył - żebyś ty go znalazł. Ma ogromną moc. Ciąży też na nim kilka zaklęć, które zmuszą jego nosiciela, by w określonych sytuacjach zachował się w określony sposób.
      - Podejrzewałem to. Co ma robić?
      - Poprzednio należał do Swayvilla, króla Chaosu. Zmusi wybranego następcę tronu do pewnych zachowań i do uległości wobec sugestii pewnych osób.
      - To znaczy?
      - Kobiety, która śmiała się i wołała: „Szukaj go w Otchłani!" Mężczyzny w czerni, który pragnie twego powrotu.
      - Dara i Mandor! To oni rzucili czary na pierścień?
      - Właśnie tak. A mężczyzna podłożył go, byś ty go znalazł.
      - Nie chciałbym teraz z niego rezygnować - wyznałem. - Czy istnieje sposób odwrócenia tych zaklęć?
      - Naturalnie. Ale nie powinieneś się tym martwić.
      - Dlaczego nie?
      - Pierścień, który nosisz, nie jest tym, o którym mówiłem.
      - Nie rozumiem.
      - Zrozumiesz. Nie obawiaj się.
      - A kim ty jesteś, panie?
      - Mam na imię Delwin. Być może nigdy nie spotkamy się twarzą w twarz... Chyba że zostaną uwolnione pewne pradawne potęgi.
      Podniósł rękę. Zobaczyłem, że on również nosi spikard.
      - Dotknij swoim pierścieniem mojego - rozkazał. - Wtedy można mu polecić, by przeniósł cię do mnie.
      Uniosłem dłoń i przysunąłem ją do powierzchni szkła. Kiedy pierścienie zdawały się dotykać, nastąpił świetlny błysk i Delwin zniknął.
      Opuściłem rękę. Ruszyłem dalej. Odruchowo zatrzymałem się przed skrzynią i otworzyłem wieko.
      Spojrzałem. Wnętrze nie należało do tego świata. Skrzynia zawierała miniaturową reprodukcję kaplicy mojego ojca: maleńkie barwne kafelki, takie same płonące świece, a na ołtarzu nawet Grayswandir jak dla lalki.
      - Odpowiedź leży przed tobą, przyjacielu - zabrzmiał gardłowy głos, znajomy, a jednocześnie obcy.
      Uniosłem wzrok ku zwierciadłu w lawendowej ramie. Nie zauważyłem, że wisi nad skrzynią. Dama w nim widoczna miała długie, czarne jak węgiel włosy i oczy tak ciemne, że nie mogłem poznać, gdzie kończą się źrenice i zaczynają tęczówki. Bladość cery podkreślał może różowy cień do powiek i kolor warg. Te oczy...
      - Rhanda! - zawołałem.
      - Pamiętasz! Naprawdę mnie pamiętasz!
      - ...I dni gier w taniec kości - dokończyłem. - Dorosła i piękna. Niedawno o tobie myślałem.
      - A ja poczułam przez sen muśnięcie twej uwagi, mój Merlinie. Przykro mi, że rozstaliśmy się tak nagle, ale rodzice...
      - Rozumiem - zapewniłem ją, - Uznali, że jestem demonem albo wampirem.
      - Tak. - Przez powierzchnię zwierciadła wyciągnęła bladą dłoń, chwyciła moją, pociągnęła do siebie. W lustrze przycisnęła ją do warg. Były zimne. - Woleli raczej, bym utrzymywała kontakty z synami i córkami mężczyzn i kobiet niż z kimś naszego rodzaju.
      Pokazała w uśmiechu kły. W dzieciństwie nie były tak widoczne.
      - Bogowie! Wyglądasz jak człowiek - stwierdziła. -
      Odwiedź mnie kiedyś w Wildwood.
      Pchnięty impulsem, pochyliłem się. Nasze usta zetknęły się w zwierciadle. Kimkolwiek była, kiedyś byliśmy przyjaciółmi.
      - Odpowiedź - powtórzyła - leży przed tobą. Odwiedź mnie.
      Lustro poczerwieniało i zniknęło. Kaplica w skrzyni pozostała nie zmieniona. Zamknąłem wieko i odwróciłem się.
      Dalej. Lustra po lewej. Lustra po prawej. A w nich tylko ja. I nagle...
      - No no, bratanku. Zagubiony?
      - Jak zwykle.
      - Nie powiem, żebym cię o to winił. Oczy miał kpiące i mądre, włosy rude jak jego siostra Fiona albo nieżyjący brat Brand. Albo Luke.
      - Bleys - zdziwiłem się. - O co tu chodzi, do diabła?
      - Mam pozostałą część wiadomości Delwina - odparł. Sięgnął do kieszeni, po czym wyciągnął rękę. - Trzymaj.
      Sięgnąłem do lustra i odebrałem dar. To był drugi spikard, podobny do tego, który miałem na palcu.
      - To ten, o którym mówił Delwin - wyjaśnił Bleys. - Nie wolno ci go wkładać. Przez chwilę przyglądałem się pierścieniowi.
      - A co mam z nim zrobić? - spytałem.
      - Schowaj do kieszeni. W odpowiednim czasie znajdziesz może jakieś zastosowanie.
      - Skąd go masz?
      - Zamieniłem, kiedy Mandor go podrzucił. Na ten, który masz teraz na palcu.
      - A tak w ogóle, to ile ich jest?
      - Dziewięć - rzekł.
      - Pewnie wiesz o nich wszystko?
      - Więcej niż większość ludzi.
      - To chyba nietrudne. Przypuszczam, że nie masz pojęcia, gdzie przebywa teraz mój ojciec?
      - Nie. Ale ty wiesz. Powiedziała ci twoja przyjaciółka, ta dama o krwistych gustach.
      - Zagadki - mruknąłem.
      - Zawsze lepsze niż brak jakiejkolwiek odpowiedzi - zauważył.
      A potem zniknął, a ja poszedłem dalej. A po chwili to także zniknęło.
      Dryfowałem. Wśród czerni. Dobrze... tak dobrze.
      Iskra światła przebiła się przez moje rzęsy. Zamknąłem oczy. Ale przetoczył się grom i po chwili znowu zaczęło przeciekać światło.
      Ciemne linie wśród brunatnych, ostrych grzbietów, lasów zarośniętych paprocią...
      W chwilę później zdolność oceny percepcji przebudziła się i wskazała, że leżę na boku i wpatruję się w spękaną ziemię pomiędzy korzeniami drzewa tu i ówdzie widok urozmaicały kępki trawy.
      Patrzyłem uparcie. Nagle błyskawica rozjaśniła obraz, a zaraz po niej zahuczał grom. Ziemia zdawała się dygotać. Słyszałem uderzenia kropli o liście drzewa, o maskę samochodu. Nadal obserwowałem największą szczelinę, przecinającą dolinę mojej uwagi.
      ...I uświadomiłem sobie, że wiem.
      To była tępa wiedza przebudzenia. Źródła emocji ciągle jeszcze drzemały. W oddali słyszałem znajome głosy prowadzące cichą rozmowę. Słyszałem też brzęk sztućców o porcelanę. Za chwilę żołądek dojdzie do siebie i przyłączę się do nich. Na razie przyjemnie było leżeć otulony płaszczem, słuchać deszczu i wiedzieć...
      Powróciłem do mojego miniaturowego świata i jego mrocznego kanionu...
      Grunt zadygotał znowu, tym razem bez akompaniamentu błyskawicy ani grzmotu. I drżał ciągle. Irytowało mnie to, gdyż niepokoiło moich przyjaciół i krewnych, skłaniało ich, by podnosili głosy w tonacji podobnej do lęku. A także poruszało we mnie drzemiący kalifornijski odruch w chwili, gdy chciałem tylko leżeć i rozkoszować się świeżo zdobytą wiedzą.
      - Merlinie, obudziłeś się?
      - Tak. - Usiadłem, szybko przetarłem oczy i przejechałem palcami po włosach.
      To upiór mojego ojca klęknął obok i właśnie potrząsnął mnie za ramie.
      - Wygląda na to, że mamy problem - oświadczył. - O potencjalnie ekstremalnych skutkach.
      Stojący za nim Jurt kilka razy kiwnął głową. Grunt zadrżał znowu, wokół spadały liście i gałązki, podskakiwały kamyki, unosił się kurz, mgły były poruszone. Od strony grubego, biało-czerwonego obrusu, wokół którego siedzieli Luke, Dalt, Coral i Nayda, usłyszałem pękające szkło.
      Odrzuciłem płaszcz i wstałem. Zauważyłem, że w czasie snu ktoś zdjął mi buty. Wciągnąłem je z powrotem. Nastąpił kolejny wstrząs i musiałem się oprzeć o drzewo.
      - To jest ten problem? - spytałem. - Czy coś większego ma zamiar go zjeść? Spojrzał na mnie zdziwiony.
      - Kiedy wyrysowałem ten Wzorzec - powiedział - nie mogłem wiedzieć, że okolica jest niepewna. Ani że któregoś dnia zdarzy się coś takiego. Jeśli Wzorzec pęknie od tych wstrząsów, już po nas... i to nie tylko w najprostszym znaczeniu. Jak rozumiem, ten twój spikard może korzystać z gigantycznych źródeł energii. Czy zdołałbyś z jego pomocą rozładować te naprężenia?
      - Nie wiem - odpowiedziałem szczerze. - Nigdy niczego takiego nie próbowałem.
      - Sprawdź szybko. Zgoda?
      Ale ja już wirowałem myślami wokół kolców, dotknięciem budząc je do życia. Potem odszukałem ten najsilniejszy, pociągnąłem z niego, wypełniłem energią ciało i ducha. Silnik zapalił i pracował teraz na jałowym biegu, a ja siedziałem za kierownicą. Wrzuciłem bieg, wyciągając linię siły ze spikarda w dół, pod ziemię.
      Sięgałem tam przez długi czas, szukając przy tym odpowiedniej metafory dla subiektywnego określenia tego, co mógłbym odkryć.
      ...Brnę z plaży do oceanu... fale łaskoczą mnie w brzuch, w pierś... palcami wyczuwam kamienie, pasma wodorostów... Czasem kamień odwraca się, zsuwa, uderza o drugi, ześlizguje... Oczy nie widziały dna. Ale skały i jakiś wrak dostrzegałem w ich położeniu i ruchu tak wyraźnie, jakby dno było oświetlone.
      Po omacku, w dół, poprzez warstwy, jeden palec jak promień latarki biegnie po skalnych powierzchniach, bada nacisk jednych na drugie, izostatyczne pocałunki podziemnych gór, orogeniczne erogenie powolnego ruchu, ciało pieszczące minerały w najciemniejszych z sekretnych miejsc...
      Uskok! Skała się zsuwa, moje ciało za nią...
      Nurkuję po nią, podążając osuwającym się tunelem. Pędzę przed siebie, emitując żar, roztrzaskując skałę, wybijając nowe przejścia, dalej, dalej... Nadchodzi tędy. Przebijam kamienny mur, następny. Następny. Nie byłem pewien, że to właściwy sposób, by je odsunąć, ale jedyny, jaki znałem i mogłem wypróbować. Tędy! Tędy, do diabła! Uruchomiłem jeszcze dwa kanały, trzeci... czwarty...
      Pod ziemią wystąpiła lekka wibracja. Otworzyłem jeszcze jeden kanał. W mojej metaforze skały ustabilizowały się pod wodami. Po chwili ustały wibracje gruntu.
      Powróciłem do miejsca, gdzie po raz pierwszy dostrzegłem uskok. Teraz było stabilne, choć naprężenie nie zniknęło. Wyczuć je, wyczuć starannie. Opisać wektor. I podążyć za nim. Do punktu początkowego. Ale nie. Ten punkt jest tylko sumą wektorów. Prześledzić je.
      I znowu. Kolejne złożenia. Zbadać. Sięgnąć do następnych kanałów. Trzeba opisać całkowity rozkład naprężeń, złożony jak system nerwowy. Muszę zachować w umyśle drzewo rozgałęzień.
      Kolejna warstwa. Może to nierealne. Może w topograficznych rozwidleniach oceniam nieskończoność. Stop klatka. Uprościć zagadnienie. Zignorować gałęzie rzędów powyżej trzeciego. Prześledzić do następnego rozwidlenia. Są pętle - dobrze. Zaczyna oddziaływać płyta. Lepiej.
      Spróbować kolejnego skoku. Nic z tego. Za wielki obraz, by go ogarnąć. Odrzucić trzeci rząd.
      Tak.
      Ogólne linie wykreślone. Przeliczone wektory transmisji... aż do płyty... prawie. Wchłonięty nacisk jest niższy niż całkowity nacisk przyłożony. Dlaczego? Dodatkowy punkt wejścia wzdłuż drugiego wektora, kierującego do tej doliny rozrywające siły.
      - Merlinie! Dobrze się czujesz?
      - Dajcie mi spokój - słyszę własny głos.
      Wydłużyć zatem źródło wejściowe, wyczucia, charakterystyki transmisji...
      Czy to Logrus widzę przed sobą?
      Otworzyłem jeszcze trzy kanały, skoncentrowałem się na tym obszarze, zacząłem go podgrzewać.
      Po chwili pękały już skały, później zaczęły się topić. Moja świeżo wyprodukowana magma popłynęła wzdłuż linii uskoków. W punkcie, skąd brała początek pobudzająca siła, powstał pusty obszar...
      Do tyłu.
      Wycofałem swoje sondy, zamknąłem spikard.
      - Co zrobiłeś? - zapytał.
      - Znalazłem miejsce, gdzie Logrus sterował naprężeniami skał - wyjaśniłem. - Usunąłem je. Teraz jest tam mała grota. Jeśli się zawali, może jeszcze bardziej zmniejszyć napięcie.
      - Czyli ustabilizowałeś je?
      - Przynajmniej na razie. Nie znam ograniczeń Logrusu, ale musi teraz poszukać innej drogi. Potem musi ją wypróbować. A śledzenie posunięć Wzorca spowolni jego działania.
      - Czyli zyskałeś dla nas nieco czasu. Oczywiście, w następnej kolejności może nas zaatakować Wzorzec.
      - Możliwe - przyznałem. - Sprowadziłem tu wszystkich, bo myślałem, że będą bezpieczni od obu Potęg.
      - Najwyraźniej zysk wart był ryzyka.
      - No dobrze - mruknąłem. - Pora chyba dać im kilka innych powodów do zmartwienia.
      - Na przykład?
      Spojrzałem na niego: upiór Wzorca mojego ojca, strażnik tego miejsca.
      - Wiem, gdzie znajduje się twój oryginał z krwi i kości - oświadczyłem. - I zamierzam go uwolnić.
      Nagle zajaśniała błyskawica. Podmuch wiatru wzniósł opadłe liście, poruszył mgłę.
      - Muszę ci towarzyszyć - rzekł.
      - Po co?
      - To chyba jasne. Jestem nim osobiście zainteresowany.
      - Zgoda.
      Gromy huczały dookoła, a kolejne uderzenie wichury rozerwało ścianę mgły. Jurt zbliżył się do nas.
      - Myślę, że się zaczęło - powiedział.
      - Co? - zapytałem.
      - Starcie Potęg. Przez długi czas Wzorzec miał przewagę. Ale kiedy Luke go uszkodził, a ty porwałeś oblubienicę Klejnotu, musiał stać się słabszy... w stosunku do Logrusu... niż był od wieków. Wobec tego Logrus postanowił zaatakować. Zatrzymał się tylko na moment, żeby w przelocie spróbować uszkodzić ten Wzorzec.
      - Chyba że Logrus chciał nas wypróbować - zauważyłem. - A to po prostu burza.
      Kiedy mówiłem, zaczął padać lekki deszcz.
      - Przybyłem tutaj, bo sądziłem, że w przypadku konfliktu żaden z nich nie tknie tego miejsca - podjął Jurt. - Przyjąłem, że na uderzenie w tym kierunku nie zechcą tracić potrzebnej do ataku energii.
      - To rozumowanie może wciąż być poprawne - zauważyłem.
      - Chociaż raz chciałbym się znaleźć po stronie zwycięzców - oświadczył. - Nie jestem pewien, czy obchodzi mnie dobro i zło. To dyskusyjne wartości. Chciałbym dla odmiany trafić do facetów, którzy wygrywają. Co przewidujesz, Merlinie? Co zamierzasz?
      - Corwin i ja wyruszamy do Dworców, żeby uwolnić mojego ojca - wyjaśniłem. - Potem rozwiążemy to, co wymaga rozwiązania, i będziemy żyli długo i szczęśliwie. Wiesz, jak to idzie.
      Pokręcił głową.
      - Nigdy nie umiem odgadnąć, czy jesteś durniem czy też twoja pewność siebie ma jakieś podstawy. Za każdym razem, kiedy uznawałem cię za durnia, płaciłem za to. - Zerknął na mroczne niebo, otarł z czoła krople deszczu. - Nie wiem, co robić... ale ty wciąż możesz zostać królem Chaosu.
      - Nie.
      - ...I cieszyć się bliskimi kontaktami z Logrusem i Wzorcem.
      - Jeśli nawet, to ja tego nie pojmuję.
      - Nieważne - stwierdził. - Jestem z tobą. Podszedłem do pozostałych, objąłem Coral.
      - Muszę wrócić do Dworców - powiedziałem. - Pilnuj Wzorca. Wrócimy.
      Trzy jaskrawe błyski rozświetliły niebo. Wiatr potrząsnął drzewem.
      Odwróciłem się i stworzyłem w powietrzu drzwi. Upiór Corwina i ja przestąpiliśmy próg.



Strona główna     Indeks